Z ks. Mar­kiem Bał­wa­sem, uczest­ni­kiem warsz­ta­tów Ars Cele­bran­di w 20142015 roku, roz­ma­wia Domi­ni­ka Krupińska.

Jest Ksiądz jedy­nym w Pol­sce kapła­nem, któ­ry poru­sza się na wóz­ku inwa­lidz­kim, a mimo to cele­bru­je Mszę św. w nad­zwy­czaj­nej for­mie rytu rzym­skie­go. Jak doszło to tego, że przy­je­chał Ksiądz na warsz­ta­ty Ars Celebrandi?

Ks. Marek Bał­was: Niech będzie pochwa­lo­ny Jezus Chry­stus! Witam wszyst­kich bar­dzo ser­decz­nie. Byłem na warsz­ta­tach Ars Cele­bran­di dwu­krot­nie. Kie­dy w 2014 roku zoba­czy­łem stro­nę warsz­ta­tów, nie­zbyt wie­dzia­łem, o co cho­dzi, choć już wcze­śniej sły­sza­łem o nad­zwy­czaj­nej for­mie rytu rzym­skie­go. Moim pierw­szym kro­kiem w kie­run­ku tra­dy­cji kato­lic­kiej był film, któ­ry zoba­czy­łem w Inter­ne­cie. Nosił on tytuł „Broń do znisz­cze­nia Mszy”. Był to cie­ka­wy, anglo­ję­zycz­ny film z pol­ski­mi napi­sa­mi, któ­ry reali­stycz­nie uka­zy­wał refor­mę litur­gii. Wska­zy­wał, co było zamia­rem ojców sobo­ru, a co z tego wyszło: jak litur­gię skró­co­no i spły­co­no, ujmu­jąc wie­le modlitw o głę­bo­kiej tre­ści, któ­re pozwa­la­ły kapła­no­wi głę­biej wejść ser­cem w litur­gię. Począ­tek Naj­święt­szej Ofia­ry, jesz­cze przed stop­nia­mi ołta­rza, gdy kapłan uświa­da­mia sobie, że wcho­dzi na górę spo­tka­nia z Bogiem. Dalej kie­dy pod­czas ofia­ro­wa­nia kapłan skła­da sie­bie i swo­je życie jako tę hostię nie­po­ka­la­ną, któ­rą jako nie­god­ny słu­ga ofia­ro­wu­je Bogu żywe­mu i praw­dzi­we­mu, za nie­zli­czo­ne grze­chy, znie­wa­gi i nie­dbal­stwa swo­je, to to głę­bo­ko zapa­da mu w ser­ce. Pozna­je war­tość hostii, któ­rą ofia­ro­wu­je Bogu. Co naj­waż­niej­sze, sam moment kon­se­kra­cji w nad­zwy­czaj­nej for­mie rytu rzym­skie­go przej­mu­je głę­bią, pięk­nem i maje­sta­tem. Zna­jo­mość tego rytu, bar­dzo poma­ga mi obec­nie w spra­wo­wa­niu zwy­czaj­nej for­my Mszy św., któ­rą odpra­wiam na co dzień.

Jak odna­lazł się Ksiądz na naszych warsztatach?

Ks. Marek Bał­was: Na Ars Cele­bran­di w 2014 roku uczy­łem się wszyst­kie­go od pod­staw. Jed­nak już wte­dy uda­ło mi się odpra­wić „pry­mi­cję try­denc­ką”, czy­li pry­mi­cję w nad­zwy­czaj­nej for­mie rytu rzym­skie­go; i rze­czy­wi­ście oka­za­ło się, że nie jest to tak trud­ne, jak na począt­ku mogło­by się wyda­wać. Moż­na się dużo wcze­śniej do litur­gii przy­go­to­wać, zna­jąc na przy­kład Kanon rzym­ski, pierw­szą modli­twę eucha­ry­stycz­ną, któ­rą odpra­wiam na co dzień, więc znam już jej treść, a jest ona nie­wie­le zmie­nio­na. Było mi o wie­le łatwiej, gdy wypo­wia­da­łem sło­wa po łaci­nie, ponie­waż wie­dzia­łem, w któ­rym momen­cie Kano­nu jestem. Dodat­ko­wo ludzie tu obec­ni: kapła­ni, mini­stran­ci, chó­rzy­ści, inne oso­by poma­ga­ją­ce i zaj­mu­ją­ce się wszyst­kim, two­rzą gru­pę, któ­ra jest co praw­da spe­cy­ficz­ną, ale w któ­rej to Pan Bóg jest rze­czy­wi­ście Kimś naj­waż­niej­szym. Boga sta­wia się tutaj na pierw­szym miej­scu. Lex oran­di lex cre­den­di, jaka modli­twa — taka wia­ra, jed­no wypły­wa z dru­gie­go. Jeże­li litur­gię spra­wu­je się ku więk­szej chwa­le Boga, ad maio­rem Dei glo­riam, to rze­czy­wi­ście póź­niej nasze życie, nawet roz­mo­wy przy posił­kach czy dro­ga mię­dzy warsz­ta­ta­mi a domem piel­grzy­ma Arka, w któ­rym miesz­ka­my, wszyst­ko to jest zwią­za­ne z nad­zwy­czaj­ną for­mą rytu rzym­skie­go i z Panem Bogiem, z odda­wa­niem Mu chwa­ły. Weź­my choć­by moment przyj­mo­wa­nia Komu­nii św., któ­ry na nowej Mszy dziw­nie spo­wsze­dniał. Jest on naj­waż­niej­szym po prze­isto­cze­niu obrzę­dem dla wier­nych i dla kapła­na; nie może­my pomi­jać tego momen­tu, gdy Chry­stus rze­czy­wi­ście przy­cho­dzi i jest pośród nas. Czło­wiek przyj­mu­ją­cy Komu­nię św. na kola­nach i do ust nawet nie pomy­śli, aby przyj­mo­wać Chry­stu­sa na rękę czy na sto­ją­co. Czu­je się nie­god­ny tej łaski, któ­rą Bóg nam daje, bo jest to cud nad cuda­mi, w któ­rym mamy przy­wi­lej brać udział. Kie­dy ktoś trak­tu­je Mszę świę­tą jako obo­wią­zek, to nie ma w tym miło­ści. A to musi wypły­wać z miło­ści. Jeste­śmy zapro­sze­ni przez Boga na Mszę św. To On sam nas zapra­sza i Msza św. ma być uwiel­bie­niem i odda­wa­niem chwa­ły Panu Bogu.
2015 roku przy­je­cha­łem na warsz­ta­ty dru­gi raz po to, aby jesz­cze raz prze­żyć atmos­fe­rę wspól­ne­go bycia razem w gro­nie osób zain­te­re­so­wa­nych tym, aby ta litur­gia rze­czy­wi­ście trwa­ła, żeby się roz­wi­ja­ła i była nie­ustan­nie piękniejsza.

Jaki­mi war­to­ścia­mi, z punk­tu widze­nia kapła­na cele­bru­ją­ce­go wcze­śniej Mszę św. w zwy­czaj­nej for­mie, cechu­je się for­ma nadzwyczajna?

Ks. Marek Bał­was: Kie­dy byłem na warsz­ta­tach, z księ­dzem, z któ­rym miesz­ka­łem, gorą­co dys­ku­to­wa­li­śmy na temat Mszy św., wszyst­kich funk­cji wyko­ny­wa­nych kolej­no przez mini­stran­ta, czyn­no­ści kapła­na, zacho­wy­wa­nia rubryk: zło­że­nie rąk, pokłon lek­ki, głę­bo­ki, przy­klęk­nię­cia, zakła­da­nie pal­ki i jej zdej­mo­wa­nie, to wszyst­ko ma swój sens. Nie ma tu nic przy­pad­ko­we­go, nic nie dzie­je się cha­otycz­nie, spon­ta­nicz­nie, wszyst­ko jest poukła­da­ne, ma swo­ją misty­kę i głę­bię. Dzię­ki temu prze­ży­wa­nie Mszy św. jest o wie­le głęb­sze i w tej ciszy moż­na rze­czy­wi­ście zato­pić się w modli­twie. Ktoś może mówić, że „wte­dy to bab­ki kle­pa­ły różań­ce”, ale sko­ro one kle­pa­ły różań­ce, to zna­czy, że się modli­ły. Kapłan skła­dał ofia­rę, a ofia­rą tych osób była ich modli­twa, i to na pew­no nie było grze­chem, tyl­ko było ku więk­szej chwa­le Pana Boga. Włą­cza­ły się tak, jak potra­fi­ły, bo nie zna­jąc łaci­ny, nie zna­ły odpo­wie­dzi. Nie musia­ły ich znać, ale prze­ży­wa­ły Mszę św. jako uwiel­bie­nie Pana Boga i tak też dzi­siaj moż­na ją prze­ży­wać, włą­cza­jąc się przez modlitwę.
Kie­dy byłem na pierw­szej Mszy św. w for­mie nad­zwy­czaj­nej, prze­ży­łem ją bar­dzo moc­no, patrząc na popraw­ność wyko­ny­wa­nia wszyst­kich gestów litur­gicz­nych. Ksiądz na tej Mszy „ginie”, nie jest kimś naj­waż­niej­szym, lecz wszyst­ki­mi gesta­mi i posta­wą wska­zu­je na Jezu­sa. Jest to nie­sa­mo­wi­te, że Jezus Chry­stus jest we Mszy św. kimś, kto pro­wa­dzi do Boga Ojca, ponie­waż kapłan spra­wu­je Naj­święt­szą Ofia­rę in per­so­na Chri­sti, a Chry­stus zawsze wska­zy­wał na Ojca. Wznie­sie­nie oczu ku górze, modli­twy, skła­da­nie rąk, skła­nia­nie gło­wy przed Chry­stu­sem ukrzy­żo­wa­nym, przed krzy­żem i przed taber­na­ku­lum, przy­klęk­nię­cie — lub w moim przy­pad­ku skłon — nie­ustan­nie wska­zu­ją na obec­ność Boga, któ­re­mu odda­wa­niem chwa­ły jest Msza św. Czło­wiek skła­da ofia­rę i tą ofia­rą jest rze­czy­wi­ście kapłan, ja sam się nią sta­ję, skła­da­jąc tak­że swo­je cier­pie­nie i całe­go sie­bie z tym wszyst­kim, co nio­sę, z całym bagażem.
Jak już mówi­łem, warsz­ta­ty Ars Cele­bran­di dały mi znacz­nie głęb­sze prze­ży­wa­nie nowej Mszy św. Kie­dy ją spra­wu­ję, sta­ram się bar­dziej zwra­cać uwa­gę na wszyst­kie gesty, któ­re wyko­nu­ję, na wszyst­kie czyn­no­ści. Jest ich o wie­le mniej niż w nad­zwy­czaj­nej for­mie rytu rzym­skie­go. Widzę i doświad­czam pięk­na całej tej litur­gii. Każ­da Msza św. teo­re­tycz­nie jest taka sama, jed­nak każ­da jest wyjąt­ko­wa. Czło­wiek codzien­nie prze­ży­wa inne rze­czy, co inne­go Bogu może ofia­ro­wać i tak na tych warsz­ta­tach to widzę.

Mało kto wie, że to wła­śnie dzię­ki infor­ma­cji o przy­jeź­dzie Księ­dza na warsz­ta­ty Ars Cele­bran­di odwa­żył się pod­jąć naukę Mszy św. w for­mie nad­zwy­czaj­nej oraz uczest­ni­czyć w naszych warsz­ta­tach śp. ks. Jan Kacz­kow­ski, cier­pią­cy na sil­ną wadę wzro­ku i nie­do­wład. Sta­ło się to na kil­ka mie­się­cy przed jego śmiercią.

Ks. Marek Bał­was: Cie­szę się, że dzię­ki mnie ktoś, podob­nie jak ja, nie­bę­dą­cy w sta­nie peł­ni zdro­wia i spraw­no­ści odwa­żył się tę Mszę św. spra­wo­wać. Wiem, że ks. Jan opo­wia­dał, jak zoba­czył zdję­cia z pierw­szych warsz­ta­tów, na któ­rych byłem ja przy ołta­rzu, w cza­sie spra­wo­wa­nia litur­gii w nad­zwy­czaj­nej for­mie rytu rzym­skie­go, to pomy­ślał sobie, że sko­ro ksiądz na wóz­ku, spra­wu­je tą Naj­święt­szą Ofia­rę, to on też da radę. Uda­ło się i nauczył się litur­gii i wiem, że spra­wo­wa­nie w tej for­mie Mszy św., było dla nie­go ogrom­ną rado­ścią. Na następ­nych warsz­ta­tach spo­tka­li­śmy się, miesz­ka­li­śmy nawet w jed­nym poko­ju. Naj­waż­niej­sze, aby doświad­czyć tego, prze­żyć to, doświad­czyć ciszy Boga, tego misty­cy­zmu i miste­rium zawar­te­go w nad­zwy­czaj­nej for­mie rytu rzym­skie­go. Na co dzień nie spra­wu­ję Mszy św. w for­mie nad­zwy­czaj­nej i odpra­wiam Mszę św. w for­mie zwy­czaj­nej, ale mi to zupeł­nie nie prze­szka­dza, ponie­waż dla mnie jest waż­ne, że umiem to czy­nić; a jeże­li poja­wi się taka moż­li­wość, będę chciał słu­żyć Panu Bogu i ludziom. Innej Mszy niż recy­to­wa­na nie będę spra­wo­wał, nie uczę się też posłu­gi dia­ko­na czy sub­dia­ko­na, a te warsz­ta­ty są dla mnie ducho­wym „doła­do­wa­niem ser­ca”. Msza św. dla mnie jako kapła­na, powin­na być wyda­rze­niem bar­dzo waż­nym, naj­waż­niej­szym w cią­gu dnia i w życiu, żebym spra­wo­wał ją naj­god­niej i naj­po­boż­niej, jak potra­fię. Każ­da Msza św. powin­na być jak ta pierw­sza i zara­zem ostat­nia. I cho­ciaż mogę ją spra­wo­wać sam, to żebym miał tę świa­do­mość, że nie jestem nigdy sam. Zawsze jest ze mną Mat­ka Boża, są anio­ło­wie, świę­ci, dusze czyść­co­we, i to wszyst­ko jest ku więk­szej chwa­le Boga.

Jak wyglą­da życie kapłań­skie nie­peł­no­spraw­ne­go fizycz­nie Księdza?

Ks. Marek Bał­was: To, że dzi­siaj jestem na wóz­ku, nie zna­czy, że zawsze tak było. Ta histo­ria tak­że zaczę­ła się w Liche­niu, kie­dy przy­je­cha­łem tutaj jako pięt­na­sto­let­ni chło­pak. Byli­śmy z kole­gą mini­stran­ta­mi, dowie­dzie­li­śmy się, że moż­na poma­gać przy roz­bu­do­wie sank­tu­arium i zaro­bić parę zło­tych na waka­cje. Gdy przy­je­cha­li­śmy tu, po raz pierw­szy zoba­czy­łem dużą licz­bę osób nie­peł­no­spraw­nych, poru­sza­ją­cych się na wóz­kach inwa­lidz­kich. Prze­by­wa­li tutaj na wcza­so­re­ko­lek­cjach. Opie­ko­wa­li się nimi księ­ża, kle­ry­cy i oso­by świec­kie. Patrząc na tych nie­peł­no­spraw­nych, pomy­śla­łem, że ja też bym chciał tak opie­ko­wać się cho­ry­mi, ale wte­dy przy­szła mi do gło­wy myśl, że chy­ba musiał­bym być kle­ry­kiem lub księ­dzem. Nie myśla­łem o zosta­niu świec­kim wolon­ta­riu­szem, lecz pierw­szy raz poja­wi­ła się moja myśl o powo­ła­niu. Wyje­cha­łem stąd, ale myśli i pra­gnie­nia pozo­sta­ły i dzię­ki Bożej Opatrz­no­ści sześć lat póź­niej wstą­pi­łem do Wyż­sze­go Semi­na­rium Duchow­ne­go we Wło­cław­ku. Zaraz na począt­ku jeden z kole­gów zapy­tał, czy chcę cho­dzić na spo­tka­nia z nie­peł­no­spraw­ny­mi. Odpo­wie­dzia­łem, że oczy­wi­ście chcę, i tak zaczę­ła się moja przy­go­da z nimi.
Spo­tka­nia były raz w mie­sią­cu, była wspól­na Eucha­ry­stia, a póź­niej spo­tka­nie przy kawie. Pod koniec roku aka­de­mic­kie­go ten sam kole­ga zapy­tał mnie, czy chcę poje­chać na wcza­sy z nie­peł­no­spraw­ny­mi do Gdy­ni. Zgo­dzi­łem się. To było cudow­ne. Byłem opie­ku­nem osób nie­peł­no­spraw­nych — speł­ni­ło się moje marze­nie od tego pamięt­ne­go poby­tu w Liche­niu. Przy cho­rych trze­ba było zro­bić wszyst­ko. Od ubra­nia, umy­cia, dowie­zie­nia na posi­łek, nakar­mie­nia po wspól­ną modli­twę, roz­mo­wy, zaba­wę. Gdy patrzy­łem na tych nie­peł­no­spraw­nych ludzi, zni­ka­ły wszyst­kie moje małe pro­ble­my. Wie­lu z nich nigdy nie cho­dzi­ło; nie mogli się sami najeść, ubrać, bo ich dło­nie były nie­spraw­ne. Jak­by tego było mało, był też chło­pak, któ­ry jeź­dził na wóz­ku i był nie­wi­do­my. Ser­ce mi się roz­ry­wa­ło, gdy patrzy­łem na to ludz­kie cier­pie­nie. Pyta­łem Pana Boga, dla­cze­go tak jest, dla­cze­go na to pozwa­la, że jest tyle cier­pie­nia, bólu i smut­ku? Odpo­wiedź na to dawa­li mi sami cho­rzy, któ­rzy cie­szy­li się każ­dą chwi­lą życia. Każ­dym gestem ser­decz­no­ści i życz­li­wo­ści mojej i innych ludzi. Pamię­tam, jak pew­ne­go sło­necz­ne­go dnia poszli­śmy na pla­żę. Wzią­łem ze sobą jed­ne­go chło­pa­ka na wóz­ku, wje­cha­li­śmy kawa­łek na pla­żę, zsa­dzi­łem go na koc i spo­glą­dał na morze z odda­li. Zapy­ta­łem go: „Mar­cin, byłeś kie­dyś w morzu?” „Nie. Nigdy”. Na to ja, nie zasta­na­wia­jąc się dłu­go, wzią­łem go na ręce, zanio­słem do morza, posa­dzi­łem na kola­nie i mówię: „Mar­cin, dotknij morza”. Dotknął ręką morza i wykrzyk­nął: „Rze­czy­wi­ście sło­na!” Jak wiel­ka była jego radość, gdy pierw­szy raz dotknął morza, nie da się opo­wie­dzieć. Jak wiel­kie było moje szczę­ście, że tę radość mu spra­wi­łem, też jest nie do opi­sa­nia. Jed­nak takich chwil podob­nych do tej prze­ży­wa­łem wśród cho­rych bar­dzo wie­le. Przez kolej­ne lata semi­na­rium jeź­dzi­łem na te wcza­so­re­ko­lek­cje, opie­ko­wa­łem się cho­ry­mi. Potem zosta­łem księ­dzem i ten kon­takt tro­chę się ogra­ni­czył, spo­ty­ka­li­śmy się na piel­grzym­kach do Częstochowy.
W pią­tym roku moje­go kapłań­stwa i dokład­nie w trzy­dzie­stym trze­cim roku życia jecha­łem ze zna­jo­my­mi samo­cho­dem. Byłem pasa­że­rem, sie­dzia­łem z tyłu. Samo­chód wpadł w poślizg, dacho­wał, a ja, wypa­da­jąc przez tyl­ną szy­bę, zła­ma­łem krę­go­słup. Od tego cza­su jestem nie­peł­no­spraw­nym księ­dzem — mam uszko­dzo­ny rdzeń krę­go­wy. Kie­dy po wypad­ku dosze­dłem do sie­bie i dowie­dzia­łem się, że nie będę cho­dził, nie byłem w tak wiel­kim szo­ku wła­śnie dla­te­go, że Pan Bóg przy­go­to­wał mnie na to doświad­cze­nie. Pomy­śla­łem wte­dy: „Trud­no, widocz­nie tak musi być i Pan Bóg ma w tym dla mnie jakiś plan”. Jaki to plan? Wte­dy jesz­cze nie wie­dzia­łem, dzi­siaj widzę to bar­dzo wyraź­nie. Pierw­sze, co zro­bi­łem, to podzię­ko­wa­łem Panu Bogu, że zosta­wił mi spraw­ną gło­wę i ręce, czy­li to, co do kapłań­stwa jest mi naj­bar­dziej potrzeb­ne. Mogę spra­wo­wać Eucha­ry­stię, mówić kaza­nia, spo­wia­dać, a jak kie­dyś powie­dział mi jeden mło­dy czło­wiek na reko­lek­cjach, któ­re pro­wa­dzi­łem dla mło­dzie­ży: „Pro­szę księ­dza, noga­mi nie moż­na się zba­wić”. Rze­czy­wi­ście tak jest i coraz bar­dziej do mnie docie­ra, że to nie nogi są naj­waż­niej­sze w życiu, ale ser­ce peł­ne zaufa­nia w Boży plan zba­wie­nia wobec każ­de­go z nas. Pan Bóg ma wobec każ­de­go z nas swój plan. „Nasze pla­ny i nadzie­je, coś niwe­czy raz po raz, tyl­ko Boże miło­sier­dzie, nie zawo­dzi nigdy nas”, jak śpie­wa­my w jed­nej z pio­se­nek. Rze­czy­wi­ście miło­sier­dzie Boże nigdy nas nie zawie­dzie. W tym Bożym pla­nie zba­wie­nia mia­łem być na warsz­ta­tach Ars Celebrandi.

Są kapła­ni, któ­rzy chcie­li­by odpra­wiać Mszę św. w for­mie nad­zwy­czaj­nej, ale czu­ją się do tego nie­zdat­ni, bo na przy­kład nie mają dobre­go gło­su czy słu­chu. Ksiądz jest wspa­nia­łym dowo­dem, że nawet kapłan nie­peł­no­spraw­ny fizycz­nie może odpra­wiać Mszę św. w for­mie nad­zwy­czaj­nej. Jak zachę­cać kapła­nów do prze­ła­ma­nia ich obaw?

Ks. Marek Bał­was: Jeże­li kapłan jest zdol­ny do odpra­wia­nia zwy­czaj­nej Mszy św., Novus Ordo Mis­sae, to może rów­nież spra­wo­wać for­mę nad­zwy­czaj­ną. Rze­czy­wi­ście nie jest to wiel­ki pro­blem; to wypły­wa z potrze­by ser­ca. Jeże­li się pój­dzie na taką Mszę św., zoba­czy i poczu­je obec­ność Pana Boga, gdy zoba­czy się to ukie­run­ko­wa­nie i upo­rząd­ko­wa­nie, jakie mia­ła Msza św. Kapłan zwra­ca się ku Wscho­do­wi, a tym Wscho­dem w litur­gii Naj­święt­szej Ofia­ry jest Jezus Chry­stus. Zba­wi­ciel skła­da­ją­cy Ofia­rę na krzy­żu jest w cen­trum — to napraw­dę nabie­ra się wiel­kiej ocho­ty, aby taką ofia­rę Bogu zło­żyć. Żeby stać się rze­czy­wi­ście Chry­stu­sem w tym sta­rym rycie. Wie­lu kapła­nów mar­twi się o język, o łaci­nę. Ale wystar­czy taka zna­jo­mość łaci­ny, żeby przy­naj­mniej rozu­mieć, co się czy­ta. Moż­na to przy­go­to­wać wcze­śniej. Tak jak mówi­łem, Kanon jest nie­mal taki sam, Kyrie prze­cież w wie­lu Mszach śpie­wa­my, Glo­ria in excel­sis Deo też zna­my, bo w wie­lu Mszach te czę­ści sta­łe są po łaci­nie, potem jest Sanc­tusAgnus Dei. Rze­czy­wi­ście te czę­ści sta­łe zna­my, a tu docho­dzi nie­wie­le. Znak krzy­ża, modli­twa u stop­ni ołta­rza, psalm, któ­ry moż­na sobie łatwo przy­swo­ić. Jeśli któ­ryś kapłan jest tyl­ko przy­zwy­cza­jo­ny do dru­giej modli­twy eucha­ry­stycz­nej i innej nie uży­wa, to będzie mu trud­niej, musi tro­chę wię­cej poćwi­czyć, ale z bie­giem cza­su oka­że się, że już rozu­mie to, co czy­ta, to co się dzie­je w danym momen­cie Mszy św. Rubry­ki też nie są takie strasz­ne. Na pierw­szy rzut oka może wyglą­dać, że w nich prze­ja­wia się pycha, ale to nie jest pycha, lecz auten­tycz­na tra­dy­cja, histo­ria, w któ­rej to wszyst­ko przez wie­le setek lat obo­wią­zy­wa­ło w Koście­le i się nie zdez­ak­tu­ali­zo­wa­ło. Nie ma się cze­go bać. Moż­na odpra­wiać Mszę św. recy­to­wa­ną, bez śpie­wa­nia; nie ma prze­cież koniecz­no­ści, żeby ele­ganc­ko śpie­wać wszyst­kie kolek­ty i pre­fa­cje. Więc to nie jest pro­blem. Nie twórz­my sobie takich barier, nie buduj­my murów, tyl­ko deli­kat­nie je roz­bie­raj­my, aby dojść do Boga pro­sto przez głę­bię litur­gii. Wte­dy dostrze­że­my, że w jed­nym rycie, czy dru­gim, chwa­ła jest odda­wa­na temu same­mu Bogu, a przez posma­ko­wa­nie for­my nad­zwy­czaj­nej czło­wiek o wie­le głę­biej prze­ży­wa nową Mszę św. Rze­czy­wi­ście jest to już zupeł­nie inna Msza. Tak było w moim życiu. Jeże­li pozna­my, co dzie­je się we Mszy św., jeśli prze­ży­wa­my ją, choć­by jako całą Dro­gę Krzy­żo­wą Chry­stu­sa, to nabie­ra ona wte­dy wymia­ru praw­dzi­wej Ofia­ry. Czło­wiek sta­je się wte­dy kimś malut­kim, a wszyst­ko odby­wa się ku więk­szej chwa­le Boga. Pięk­no jest ele­men­tem kon­sty­tu­tyw­nym litur­gii, więc waż­ne jest, jak wyko­nu­je­my gesty, wypo­wia­da­my sło­wa. Nie bez zna­cze­nia jest bogac­two naczyń i szat litur­gicz­nych, któ­re są Bogu poświę­co­ne, więc powin­ny być naj­pięk­niej­sze, a nasze zaan­ga­żo­wa­nie w litur­gię dzię­ki temu sta­je się o wie­le głęb­sze, jeśli wie­my, że to wszyst­ko czy­ni­my dla Boga.

Dzię­ku­ję za rozmowę.