W spra­wo­wa­niu litur­gii decy­du­je się przy­szłość wia­ry i Kościo­ła”. Te sło­wa kard. J. Rat­zin­ge­ra wybi­te zosta­ły na okład­ce XI tomu „Ope­ra omnia” wyda­nych przez KUL. Każ­dy, kto chce poważ­nie dys­ku­to­wać o sta­nie litur­gii powi­nien przy­naj­mniej ten tom prze­czy­tać; przy oka­zji „zali­cza­jąc” jesz­cze sobo­ro­wą kon­sty­tu­cję o litur­gii i ency­kli­kę Piu­sa XII „Media­tor Dei”. To pod­sta­wa, bez zgłę­bie­nia któ­rej jaka­kol­wiek dys­ku­sja sta­je się bez­sen­sow­na i wręcz nie­moż­li­wa. Mówi mi o tym tak­że moje oso­bi­ste doświad­cze­nie: nigdy nie uda­ło mi się mery­to­rycz­nie pody­sku­to­wać na tema­ty doty­czą­ce litur­gii czy ogól­nie kry­zy­su w Koście­le. Pró­bie pod­ję­cia dys­ku­sji towa­rzy­szy­ła zazwy­czaj uciecz­ka od tema­tu, albo obo­jęt­ność wyni­ka­ją­ca czę­sto z kom­plet­nej jego nie­zna­jo­mo­ści i bra­ku zain­te­re­so­wa­nia, albo też nastę­po­wa­ło typo­we w takich przy­pad­kach odwo­ła­nie się do dwu koron­nych argu­men­tów: kie­dyś było po łaci­nie, nikt nic nie rozu­miał a ksiądz stal tyłem do ludzi. Tyle i nic wię­cej. Co naj­wy­żej moż­na jesz­cze usły­szeć, że jest się „Try­den­tem”, czy­li kimś zaskle­pio­nym w sobie, nie idą­cym z duchem cza­su, nie rozu­mie­ją­cym nowych wyzwań, tro­chę dzi­wa­kiem z pew­ną domiesz­ką fana­ty­zmu, takim nie­szko­dli­wym człon­kiem gru­py rekon­struk­cyj­nej, któ­re­go wypa­da tolerować.
Przy tej oka­zji wart zauwa­że­nia jest jesz­cze jeden pro­blem z tym zwią­za­ny, ten mia­no­wi­cie, jak język potocz­ny wpły­wa na postrze­ga­nie rze­czy­wi­sto­ści i jak łatwo ją wów­czas zafał­szo­wać. Mam tu na myśli odnie­sie­nie do sobo­ru try­denc­kie­go jako sym­bo­lu cze­goś co już minę­ło, jest nie­ak­tu­al­ne i nada­je się tyl­ko do muzeum. Z tym koja­rzy się i do tego jest uży­wa­ne sło­wo „Try­dent”; taka jest rze­czy­wi­stość choć­by nie wiem jak pró­bo­wać ją zakli­nać. Łatwo ulec wte­dy budo­wa­ne­mu tu i tam poglą­do­wi doma­ga­ją­ce­mu się postę­po­wać tak jak gdy­by Kościół tak napraw­dę zaczął się, albo zaczął się na nowo dopie­ro po Vati­ca­num II, a wszyst­ko albo pra­wic wszyst­ko przed nim było nie tak, albo nie do koń­ca tak jak powin­no. Moż­na w ten spo­sób zakwe­stio­no­wać i zde­pre­cjo­no­wać całe dzie­je Kościo­ła i „zapo­mnieć” że Sobór Waty­kań­ski 11 był jedy­nie XX sobo­rem powszech­nym i że nie wol­no go roz­pa­try­wać bez odnie­sie­nia do sobo­rów poprzed­nich. Dla­te­go Bene­dykt XVI tak moc­no pod­kre­ślał „her­me­neu­ty­kę cią­gło­ści”, nie zerwa­nia. Gdy­by­śmy zakwe­stio­no­wa­li całą dok­try­nę Kościo­ła i zaczę­li na nowo wszyst­ko defi­nio­wać i usta­lać tak jak gdy­by wszyst­ko dotąd było nie­waż­ne albo nie­wła­ści­we dali­by­śmy dowód nie­by­wa­łej pychy i zadu­fa­nia w sobie. To samo odno­si się do liturgii.
Motu pro­prio „Sum­mo­rum pon­ti­fi­cum” papie­ża Bene­dyk­ta jest kon­se­kwen­cją jego wcze­śniej­sze­go prze­świad­cze­nia o koniecz­no­ści praw­dzi­we­go pojed­na­nia w Koście­le tak­że na polu litur­gii i trwa­nia w tym co nazy­wa her­me­neu­ty­ką cią­gło­ści. Kon­se­kwen­cją tego są jego sło­wa zawar­te w motu pro­prio o dwu for­mach tego same­go rytu. Nie dopusz­cza pod­wa­ża­nia zasad­no­ści kul­ty­wo­wa­nia tego co nazy­wa­my dziś for­mą nad­zwy­czaj­ną, jak też spra­wo­wa­nia for­my nad­zwy­czaj­nej w opo­zy­cji do for­my zwy­czaj­nej. Myślę, że nade­szła już pora, żeby wspól­no­ty zebra­ne wokół for­my nad­zwy­czaj­nej uzna­no za trwa­ły ele­ment na witra­żu Kościo­ła i pozwo­lo­no spo­koj­nie egzy­sto­wać i pro­wa­dzić nor­mal­ne apo­stol­stwo, bo będzie to na pew­no z korzy­ścią dla Kościo­ła i Bożej spra­wy. O bla­skach i cie­niach tego co na polu litur­gii dzia­ło się i dzie­je w ostat­nich pięć­dzie­się­ciu latach nie ma potrze­by tu wspo­mi­nać, zna­my je dobrze, przy­kre jest jedy­nie to, że do wie­lu róż­nych „cie­ni” się przy­wy­ka, albo je baga­te­li­zu­je, bądź uwa­ża za coś pozy­tyw­ne­go. Wspo­mi­na o tym kard. Rat­zin­ger: „jak się wyda­je, nie­ma­ła część kato­lic­kich litur­gi­stów rze­czy­wi­ście doszła do wnio­sku, ze w szes­na­sto­wiecz­nej kon­tro­wer­sji rację nale­ży przy­znać nie Try­den­to­wi lecz Lutro­wi Z ana­lo­gicz­nym poglą­dem moż­na się spo­tkać rów­nież w poso­bo­ro­wych dys­ku­sjach o kapłań­stwie. /…/ Tyl­ko z tej per­spek­ty­wy Jako następ­stwo odej­ściu od Try­den­tu, moż­na zro­zu­mieć zacię­tość, z jaką zwal­cza się moż­li­wość — tak­że po refor­mie litur­gii — odpra­wia­nia Mszy według Msza­łu z 1962 roku. Moż­li­wość ta sta­no­wi naj­wy­raź­niej­szą i tym samym naj­trud­niej­szą do znie­sie­nia sprzecz­ność z poglą­dem, ze sfor­mu­ło­wa­na przez Try­dent wia­ra w Eucha­ry­stię utra­ci­ła swo­ją waż­ność” (J.R. 00 s. 604), prze­strze­ga też że „posłu­gu­jąc się zse­ku­la­ry­zo­wa­ną egze­ge­zą oraz z grun­tu pro­te­stanc­ką i zse­ku­la­ry­zo­wa­ną her­me­neu­ty­ką, w Nowym Testa­men­cie nie znaj­dzie­my pod­staw naszej wia­ry oraz, ze w wyni­ku frag­men­ta­ry­za­cji litur­gii, uwa­ża­nej za akt wspól­not lokal­nych, prze­kre­śla­my Kościół a wraz z Kościo­łem wia­rę i tajem­ni­cę” (s. 622). Czyż nie uwy­pu­kla w tym miej­scu Dostoj­ny Autor sed­na rze­czy­wi­ste­go i wręcz śmier­tel­ne­go zagro­że­nia samej isto­ty wia­ry i racji bytu Kościoła?
Litur­gia świę­ta to akt (czyn) Boga. Litur­gię sta­no­wi Chry­stus, Jego świę­ta Obec­ność, Jego męka, śmierć i zmar­twych­wsta­nie uobec­nia­ne, a nie „odgry­wa­ne” czy upa­mięt­nia­ne przez kapła­na jak w przed­sta­wie­niu. Świa­do­mość tego powin­na nas pora­żać ile­kroć patrzy­my na kapła­na kro­czą­ce­go ku ołta­rzo­wi. To prze­cież w jego oso­bie sam Chry­stus kie­ru­je się ku Gol­go­cie. W „czy­nie” Chry­stu­sa bie­rze­my udział, jeste­śmy do nie­go zapro­sze­ni i wezwa­ni. Przez to jeste­śmy też „bło­go­sła­wie­ni”, szczę­śli­wi, jako „wezwa­ni na ucztę godów Baran­ka”. Bóg zapra­sza nas do sie­bie na całą wiecz­ność, wszyst­kich razem i każ­de­go z osob­na, dla­te­go w cza­sie mszy gro­ma­dzi nas na Gol­go­cie, gdzie mamy sta­nąć obok Maryi i umi­ło­wa­ne­go ucznia. Owo „sta­nie” nie może być jed­nak aktem bier­nym, nie jest przy­glą­da­niem się kona­ją­ce­mu w męczar­niach cia­ła i duszy Zba­wi­cie­lo­wi, nie może też być bez­na­mięt­nym trwa­niem w ocze­ki­wa­niu na koniec spek­ta­klu. Mary­ja prze­ży­wa mękę i cier­pi razem z Synem. Wpa­tru­je się w mękę Syna i kon­tem­plu­je ją, przy­swa­ja ją sobie i czy­ni jak­by swo­ją, a rów­no­cze­śnie ado­ru­je, mając świa­do­mość, że widzi przed sobą nie tyl­ko syna, ale i Boga-Sło­wo. Jan patrzy na mękę, któ­rą wcze­śniej już „widział” w Wie­czer­ni­ku, a na Gol­go­cie doświad­czył real­no­ści tego co sta­ło się i było tam antycypowane.
Jeste­śmy w podob­nej sytu­acji, choć już „po dru­giej stro­nie Krzy­ża”, po Wiel­kim Piąt­ku i nie­dzie­li Zmar­twych­wsta­nia. Nasz oso­bi­sty i wspól­no­to­wy Wie­czer­nik dzie­je się już po Wnie­bo­wstą­pie­niu i po Zesła­niu Ducha Świę­te­go. Ale doko­nu­je się to samo co dzie­je się w Wie­czer­ni­ku i na Gol­go­cie. Jeste­śmy w „swo­im” wie­czer­ni­ku, ale rów­no­cze­śnie z Mary­ją i Janem pod Krzy­żem dokąd w mistycz­ny spo­sób prze­no­si nas świę­ta litur­gia. Czyż może być pięk­niej­szy i głęb­szy akt budo­wa­nia wspól­no­ty serc? Gdy zaczy­na­my w głę­bi­nach ser­ca i w ciszy ado­ro­wać mękę Pana, Jego Ofia­rę miło­ści, gdy widok umie­ra­ją­ce­go Pana przy­wo­dzi nam na myśl nasze grze­chy jakie tyl­ko On zna — czyż wów­czas nie budzi się w nas skru­cha, ser­decz­ny żal a rów­no­cze­śnie miłość i dzięk­czy­nie­nie kie­ro­wa­ne ku Zba­wi­cie­lo­wi wraz ze szcze­rym posta­no­wie­niem prze­nie­sie­nia tego sta­nu ducha w naszą codzien­ność i w nasze rela­cje z bliź­ni­mi? Jeśli tak jest to wte­dy nasz czyn i nasze dzia­ła­nie sta­je się praw­dzi­wą litur­gią i wte­dy napraw­dę czci­my Boga „w duchu i praw­dzie”, a wła­śnie „takich czci­cie­li chce mieć Ojciec”. Jeśli nasz dzień nazna­czo­ny jest tym co prze­ży­wa­my przy ołta­rzu, wte­dy nasz udział w litur­gii jest aktyw­ny. Nasz udział w litur­gii nie wte­dy jest aktyw­ny, gdy dużo mówi­my, gdy jest ruch, hałas i gdy „coś się dzie­je”. Oczy­wi­ście że udział zewnętrz­ny jest też waż­ny, ale rów­nie waż­ne a nawet waż­niej­sze jest to byśmy nie zatra­ca­li pro­por­cji nie poprze­sta­wa­li, jak to nie­ste­ty się dzie­je, jedy­nie na zewnętrz­nej akcji, chwi­lo­wym prze­ży­ciu, któ­re szyb­ko prze­mi­ja i nie ma więk­sze­go prze­ło­że­nia na codzien­ność. Nie­ste­ty, oduczo­no ludzi umie­jęt­no­ści ado­ra­cji i poczu­cia potrze­by ado­ra­cji. Gdy zaser­wu­je się we mszy świę­tej w for­mie zwy­czaj­nej dłuż­szą chwi­lę mil­cze­nia, łatwo zauwa­żyć, jak wie­lu, zbyt wie­lu ludzi nie wie co w tym cza­sie z sobą zro­bić i chęt­nie przyj­mu­je zapeł­nie­nie tej „luki” czym­kol­wiek. Uza­sad­nio­ne sta­je się pyta­nie o to co jest istot­niej­sze: rozu­mie­nie wer­bal­ne i akcja wer­bal­na nie pobu­dza­ją­ce do głęb­szej reflek­sji, czy rozu­mie­nie tego co naj­ogól­niej nazwie­my Sen­sem, gdzie sło­wo musi być uży­wa­ne z umia­rem. Uwa­żam, że dla for­my zwy­czaj­nej jest to temat do prze­pra­co­wa­nia. Stre­fy mil­cze­nia tak zale­ca­ne przez kon­sty­tu­cję o litur­gii i wpro­wa­dza­ne przez Bene­dyk­ta XVI są cią­gle „stre­fa­mi niezrozumienia”.
W akcie litur­gicz­nym dzie­ją­cym się na ołta­rzu nie jeste­śmy osa­mot­nie­ni. Jeste­śmy tam obec­ni tak­że jako wspól­no­ta, cząst­ka Mistycz­ne­go Cia­ła Chry­stu­sa. Nasze akty kon­tem­pla­cji i ado­ra­cji łączą się z podob­ny­mi akta­mi tych, któ­rzy są obec­ni obok nas i sta­ją się przez to aktem Kościo­ła budu­ją­cym praw­dzi­wą wspól­no­tę serc, rodzi­nę dzie­ci Bożych, posła­ną aby „gło­sić dzie­ła potę­gi Tego, któ­ry wezwał nas z ciem­no­ści do swo­je­go prze­dziw­ne­go świa­tła”. Zewnętrz­ne bra­ter­stwo, wza­jem­na miłość, życz­li­wość i soli­dar­ność powin­ny być owo­cem tego wewnętrz­ne­go zjed­no­cze­nia modlą­cych się. W prze­ciw­nym wypad­ku będzie­my mie­li do czy­nie­nia z pustym rytu­ali­zmem, czymś w rodza­ju rado­sne­go zebra­nia, któ­re po zwer­ba­li­zo­wa­niu pew­nych dekla­ra­cji rozej­dzie się na powrót do swej ulu­bio­nej ano­ni­mo­wo­ści. Pozo­sta­je potok słów-klu­czy z któ­ry­mi kato­li­cy zwra­ca­ją się do całe­go nie­mal świa­ta nada­jąc im czę­sto, świa­do­mie czy nie, czy­sto laic­kie zna­cze­nie. Na ten wewnętrz­ny aspekt litur­gii zwra­ca nam uwa­gę kard. Rat­zin­ger: „litur­gia nie jest tyl­ko spo­tka­niem gru­py ludzi, któ­ra nie­ja­ko sama sobie orga­ni­zu­je swą uro­czy­stość, a zatem sama sie­bie fetu­je. Uczest­ni­cząc w Jezu­sie Chry­stu­sie, któ­ry sta­je przed Ojcem, zawsze sto­imy rów­nież we wszech­świa­to­wej wspól­no­cie całe­go Kościo­ła, a tak­że w com­mu­nio sanc­to­rum, we wspól­no­cie wszyst­kich świę­tych. Tak, jest to ponie­kąd litur­gia nie­ba — wiel­ka litur­gia otwar­te­go nie­ba, któ­re pozwa­la się nam przy­łą­czyć do aniel­skie­go chó­ru ado­ra­cji. Wła­śnie dla­te­go pre­fa­cja koń­czy się tymi sło­wa­mi: śpie­wa­my z chó­ra­mi sera­fi­nów i che­ru­bi­nów. I wie­my, ze nie jeste­śmy sami, ze śpie­wa­my do wtó­ru, ze gra­ni­ca mię­dzy nie­bem i zie­mią rze­czy­wi­ście zosta­je otwar­ta”.
Jak­że waż­ne jest więc „wycho­wa­nie litur­gicz­ne”, zazna­ja­mia­nie się z naucza­niem Kościo­ła w tym wzglę­dzie, z isto­tą litur­gii, aby przy­stę­po­wać do świę­tej góry Syjon czy­li do ołta­rza z nale­ży­tą czcią i uspo­so­bie­niem. Waż­ne jest też pod­kre­śla­nie try­ni­tar­ne­go cha­rak­te­ru litur­gii, w któ­rej odda­je­my cześć Ojcu przez Syna w Duchu Świę­tym. Głę­bo­kie­go rozu­mie­nia świę­tych obrzę­dów doma­ga się kon­sty­tu­cja o litur­gii nie tyl­ko od świec­kich, któ­rych udział ma być „świa­do­my poboż­ny i czyn­ny” (p. 48), ale też od tych, któ­rzy ją będą spra­wo­wać, by umie­li całą duszą w niej uczest­ni­czyć „zacho­wu­jąc prze­pi­sy litur­gicz­ne” (p. 17). Litur­gia świę­ta doma­ga się nie tyl­ko god­ne­go wewnętrz­ne­go uczest­nic­twa, ale też god­nej opra­wy. Jej świę­tość każe pytać o posza­no­wa­nie szat litur­gicz­nych, czy­stość obru­sów i bie­li­zny, este­ty­kę i god­ność miej­sca. Wola Sobo­ru uzna­ją­ce­go śpiew gre­go­riań­ski za śpiew wła­sny litur­gii rzym­skiej, któ­ry powi­nien zaj­mo­wać pierw­sze miej­sce wśród innych rów­no­rzęd­nych rodza­jów śpiewu(p.ll6) pozo­sta­je, jak na razie jedy­nie poboż­nym życze­niem i wyzwa­niem wobec Kościo­ła naszych czasów.
Jak się Kościół modli tak wie­rzy, i moż­na powie­dzieć, jak wie­rzy tak się modli. A jak się modli? Wystar­czy prze­być nie­co dro­gi po kra­jach Euro­py, zaj­rzeć do kościo­łów w naszej Ojczyź­nie i głę­biej zro­zu­mie­my dla­cze­go Bene­dykt XVI a teraz kard. Sarah mówią o bana­li­za­cji litur­gii i o potrze­bie „refor­my refor­my” i dla­cze­go spo­ty­ka się to z tak wiel­kim, by nie powie­dzieć zacię­tym opo­rem i nie­zro­zu­mie­niem. Dla wie­lu „dobrze jest jak jest(?)”. Cóż może­my zro­bić? Być pokor­nym świad­kiem Praw­dy, modlić się, nie­po­ko­ić swo­ją wia­rą, pro­wo­ko­wać do tego by inni sta­wia­li sobie pyta­nia o nasz taki a nie inny styl bycia i o źró­dła z któ­re­go on wyni­ka. Zasia­ne ziar­no nie od razu musi wykieł­ko­wać, bądź­cie cier­pli­wi. Tro­ska o zba­wie­nie dusz ma być zawsze naszą naj­więk­szą tro­ską, bo jest tro­ską Zba­wi­cie­la, jest tro­ską Trój­cy Świę­tej. Litur­gia musi obja­wiać tę tro­skę Boga i wska­zy­wać dro­gę i środ­ki do jej zaspo­ko­je­nia oraz dawać to co ma naj­cen­niej­sze­go: świę­tą obec­ność Boga i Jego Cia­ło dane za życie świa­ta i zmar­twych­wsta­łe, aby ludzie je poży­wa­li, a poży­wa­jąc życie mie­li i mie­li je w obfi­to­ści — na wieczność.
Kard. Rat­zin­ger: „Ostat­nia Wie­cze­rza Jezu­sa jest wpraw­dzie pod­sta­wą wszel­kiej chrze­ści­jań­skiej litur­gii, lecz nie jest jesz­cze żad­ną chrze­ści­jań­ską litur­gią. /…/ Chrze­ści­jań­ska Eucha­ry­stia, jako taka, nie jest pona­wia­niem Ostat­niej Wie­cze­rzy, któ­ra tez jako dokład­nie taka sama nie była powta­rzal­na. /…/ Pas­cha jest świę­tem jed­no­ra­zo­wym w roku zwią­za­nym z kalen­da­rzem księ­ży­co­wym. Eucha­ry­stia, prze­ciw­nie, była obcho­dzo­na co ty dzień. /…/ Eucha­ry­stycz­ne dzia­ła­nia były wyod­ręb­nio­ne z kon­tek­stu Pas­chy i otrzy­ma­ły jako swój nowy kon­tekst dzień Pań­ski. /…/ Dzień Zmar­twych­wsta­nia jest wewnętrz­nym tere­nem Eucha­ry­stii. /…/ Ani apo­sto­ło­wie ani ich następ­cy nie «two­rzy­li» chrze­ści­jań­skiej litur­gii; rosła ona orga­nicz­nie przez odczy­ty­wa­nie juda­istycz­ne­go dzie­dzic­twa, któ­re natych­miast znaj­do­wa­ło wyraz w okre­ślo­nej for­mie. Były przy tym oczysz­cza­ne modli­tew­ne doświad­cze­nia poszcze­gól­nej wspól­no­ty, któ­re w spo­sób natu­ral­ny tkwi­ły w pod­sta­wo­wej for­mie jed­ne­go Kościo­ła, w któ­rym stop­nio­wo roz­wi­ja­ły się par­ty­ku­lar­ne for­my wiel­kich kościel­nych prze­strze­ni. W tym sen­sie nigdy nie było dowol­no­ści w spra­wo­wa­niu litur­gii przez poszcze­gól­ną wspól­no­tę lub poszcze­gól­ne­go litur­ga”.

Kategorie: Aktualności