Z ks. Markiem Bałwasem, uczestnikiem warsztatów Ars Celebrandi w 2014 i 2015 roku, rozmawia Dominika Krupińska.
Jest Ksiądz jedynym w Polsce kapłanem, który porusza się na wózku inwalidzkim, a mimo to celebruje Mszę św. w nadzwyczajnej formie rytu rzymskiego. Jak doszło to tego, że przyjechał Ksiądz na warsztaty Ars Celebrandi?
Ks. Marek Bałwas: Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Witam wszystkich bardzo serdecznie. Byłem na warsztatach Ars Celebrandi dwukrotnie. Kiedy w 2014 roku zobaczyłem stronę warsztatów, niezbyt wiedziałem, o co chodzi, choć już wcześniej słyszałem o nadzwyczajnej formie rytu rzymskiego. Moim pierwszym krokiem w kierunku tradycji katolickiej był film, który zobaczyłem w Internecie. Nosił on tytuł „Broń do zniszczenia Mszy”. Był to ciekawy, anglojęzyczny film z polskimi napisami, który realistycznie ukazywał reformę liturgii. Wskazywał, co było zamiarem ojców soboru, a co z tego wyszło: jak liturgię skrócono i spłycono, ujmując wiele modlitw o głębokiej treści, które pozwalały kapłanowi głębiej wejść sercem w liturgię. Początek Najświętszej Ofiary, jeszcze przed stopniami ołtarza, gdy kapłan uświadamia sobie, że wchodzi na górę spotkania z Bogiem. Dalej kiedy podczas ofiarowania kapłan składa siebie i swoje życie jako tę hostię niepokalaną, którą jako niegodny sługa ofiarowuje Bogu żywemu i prawdziwemu, za niezliczone grzechy, zniewagi i niedbalstwa swoje, to to głęboko zapada mu w serce. Poznaje wartość hostii, którą ofiarowuje Bogu. Co najważniejsze, sam moment konsekracji w nadzwyczajnej formie rytu rzymskiego przejmuje głębią, pięknem i majestatem. Znajomość tego rytu, bardzo pomaga mi obecnie w sprawowaniu zwyczajnej formy Mszy św., którą odprawiam na co dzień.
Jak odnalazł się Ksiądz na naszych warsztatach?
Ks. Marek Bałwas: Na Ars Celebrandi w 2014 roku uczyłem się wszystkiego od podstaw. Jednak już wtedy udało mi się odprawić „prymicję trydencką”, czyli prymicję w nadzwyczajnej formie rytu rzymskiego; i rzeczywiście okazało się, że nie jest to tak trudne, jak na początku mogłoby się wydawać. Można się dużo wcześniej do liturgii przygotować, znając na przykład Kanon rzymski, pierwszą modlitwę eucharystyczną, którą odprawiam na co dzień, więc znam już jej treść, a jest ona niewiele zmieniona. Było mi o wiele łatwiej, gdy wypowiadałem słowa po łacinie, ponieważ wiedziałem, w którym momencie Kanonu jestem. Dodatkowo ludzie tu obecni: kapłani, ministranci, chórzyści, inne osoby pomagające i zajmujące się wszystkim, tworzą grupę, która jest co prawda specyficzną, ale w której to Pan Bóg jest rzeczywiście Kimś najważniejszym. Boga stawia się tutaj na pierwszym miejscu. Lex orandi lex credendi, jaka modlitwa — taka wiara, jedno wypływa z drugiego. Jeżeli liturgię sprawuje się ku większej chwale Boga, ad maiorem Dei gloriam, to rzeczywiście później nasze życie, nawet rozmowy przy posiłkach czy droga między warsztatami a domem pielgrzyma Arka, w którym mieszkamy, wszystko to jest związane z nadzwyczajną formą rytu rzymskiego i z Panem Bogiem, z oddawaniem Mu chwały. Weźmy choćby moment przyjmowania Komunii św., który na nowej Mszy dziwnie spowszedniał. Jest on najważniejszym po przeistoczeniu obrzędem dla wiernych i dla kapłana; nie możemy pomijać tego momentu, gdy Chrystus rzeczywiście przychodzi i jest pośród nas. Człowiek przyjmujący Komunię św. na kolanach i do ust nawet nie pomyśli, aby przyjmować Chrystusa na rękę czy na stojąco. Czuje się niegodny tej łaski, którą Bóg nam daje, bo jest to cud nad cudami, w którym mamy przywilej brać udział. Kiedy ktoś traktuje Mszę świętą jako obowiązek, to nie ma w tym miłości. A to musi wypływać z miłości. Jesteśmy zaproszeni przez Boga na Mszę św. To On sam nas zaprasza i Msza św. ma być uwielbieniem i oddawaniem chwały Panu Bogu.
W 2015 roku przyjechałem na warsztaty drugi raz po to, aby jeszcze raz przeżyć atmosferę wspólnego bycia razem w gronie osób zainteresowanych tym, aby ta liturgia rzeczywiście trwała, żeby się rozwijała i była nieustannie piękniejsza.
Jakimi wartościami, z punktu widzenia kapłana celebrującego wcześniej Mszę św. w zwyczajnej formie, cechuje się forma nadzwyczajna?
Ks. Marek Bałwas: Kiedy byłem na warsztatach, z księdzem, z którym mieszkałem, gorąco dyskutowaliśmy na temat Mszy św., wszystkich funkcji wykonywanych kolejno przez ministranta, czynności kapłana, zachowywania rubryk: złożenie rąk, pokłon lekki, głęboki, przyklęknięcia, zakładanie palki i jej zdejmowanie, to wszystko ma swój sens. Nie ma tu nic przypadkowego, nic nie dzieje się chaotycznie, spontanicznie, wszystko jest poukładane, ma swoją mistykę i głębię. Dzięki temu przeżywanie Mszy św. jest o wiele głębsze i w tej ciszy można rzeczywiście zatopić się w modlitwie. Ktoś może mówić, że „wtedy to babki klepały różańce”, ale skoro one klepały różańce, to znaczy, że się modliły. Kapłan składał ofiarę, a ofiarą tych osób była ich modlitwa, i to na pewno nie było grzechem, tylko było ku większej chwale Pana Boga. Włączały się tak, jak potrafiły, bo nie znając łaciny, nie znały odpowiedzi. Nie musiały ich znać, ale przeżywały Mszę św. jako uwielbienie Pana Boga i tak też dzisiaj można ją przeżywać, włączając się przez modlitwę.
Kiedy byłem na pierwszej Mszy św. w formie nadzwyczajnej, przeżyłem ją bardzo mocno, patrząc na poprawność wykonywania wszystkich gestów liturgicznych. Ksiądz na tej Mszy „ginie”, nie jest kimś najważniejszym, lecz wszystkimi gestami i postawą wskazuje na Jezusa. Jest to niesamowite, że Jezus Chrystus jest we Mszy św. kimś, kto prowadzi do Boga Ojca, ponieważ kapłan sprawuje Najświętszą Ofiarę in persona Christi, a Chrystus zawsze wskazywał na Ojca. Wzniesienie oczu ku górze, modlitwy, składanie rąk, skłanianie głowy przed Chrystusem ukrzyżowanym, przed krzyżem i przed tabernakulum, przyklęknięcie — lub w moim przypadku skłon — nieustannie wskazują na obecność Boga, któremu oddawaniem chwały jest Msza św. Człowiek składa ofiarę i tą ofiarą jest rzeczywiście kapłan, ja sam się nią staję, składając także swoje cierpienie i całego siebie z tym wszystkim, co niosę, z całym bagażem.
Jak już mówiłem, warsztaty Ars Celebrandi dały mi znacznie głębsze przeżywanie nowej Mszy św. Kiedy ją sprawuję, staram się bardziej zwracać uwagę na wszystkie gesty, które wykonuję, na wszystkie czynności. Jest ich o wiele mniej niż w nadzwyczajnej formie rytu rzymskiego. Widzę i doświadczam piękna całej tej liturgii. Każda Msza św. teoretycznie jest taka sama, jednak każda jest wyjątkowa. Człowiek codziennie przeżywa inne rzeczy, co innego Bogu może ofiarować i tak na tych warsztatach to widzę.
Mało kto wie, że to właśnie dzięki informacji o przyjeździe Księdza na warsztaty Ars Celebrandi odważył się podjąć naukę Mszy św. w formie nadzwyczajnej oraz uczestniczyć w naszych warsztatach śp. ks. Jan Kaczkowski, cierpiący na silną wadę wzroku i niedowład. Stało się to na kilka miesięcy przed jego śmiercią.
Ks. Marek Bałwas: Cieszę się, że dzięki mnie ktoś, podobnie jak ja, niebędący w stanie pełni zdrowia i sprawności odważył się tę Mszę św. sprawować. Wiem, że ks. Jan opowiadał, jak zobaczył zdjęcia z pierwszych warsztatów, na których byłem ja przy ołtarzu, w czasie sprawowania liturgii w nadzwyczajnej formie rytu rzymskiego, to pomyślał sobie, że skoro ksiądz na wózku, sprawuje tą Najświętszą Ofiarę, to on też da radę. Udało się i nauczył się liturgii i wiem, że sprawowanie w tej formie Mszy św., było dla niego ogromną radością. Na następnych warsztatach spotkaliśmy się, mieszkaliśmy nawet w jednym pokoju. Najważniejsze, aby doświadczyć tego, przeżyć to, doświadczyć ciszy Boga, tego mistycyzmu i misterium zawartego w nadzwyczajnej formie rytu rzymskiego. Na co dzień nie sprawuję Mszy św. w formie nadzwyczajnej i odprawiam Mszę św. w formie zwyczajnej, ale mi to zupełnie nie przeszkadza, ponieważ dla mnie jest ważne, że umiem to czynić; a jeżeli pojawi się taka możliwość, będę chciał służyć Panu Bogu i ludziom. Innej Mszy niż recytowana nie będę sprawował, nie uczę się też posługi diakona czy subdiakona, a te warsztaty są dla mnie duchowym „doładowaniem serca”. Msza św. dla mnie jako kapłana, powinna być wydarzeniem bardzo ważnym, najważniejszym w ciągu dnia i w życiu, żebym sprawował ją najgodniej i najpobożniej, jak potrafię. Każda Msza św. powinna być jak ta pierwsza i zarazem ostatnia. I chociaż mogę ją sprawować sam, to żebym miał tę świadomość, że nie jestem nigdy sam. Zawsze jest ze mną Matka Boża, są aniołowie, święci, dusze czyśćcowe, i to wszystko jest ku większej chwale Boga.
Jak wygląda życie kapłańskie niepełnosprawnego fizycznie Księdza?
Ks. Marek Bałwas: To, że dzisiaj jestem na wózku, nie znaczy, że zawsze tak było. Ta historia także zaczęła się w Licheniu, kiedy przyjechałem tutaj jako piętnastoletni chłopak. Byliśmy z kolegą ministrantami, dowiedzieliśmy się, że można pomagać przy rozbudowie sanktuarium i zarobić parę złotych na wakacje. Gdy przyjechaliśmy tu, po raz pierwszy zobaczyłem dużą liczbę osób niepełnosprawnych, poruszających się na wózkach inwalidzkich. Przebywali tutaj na wczasorekolekcjach. Opiekowali się nimi księża, klerycy i osoby świeckie. Patrząc na tych niepełnosprawnych, pomyślałem, że ja też bym chciał tak opiekować się chorymi, ale wtedy przyszła mi do głowy myśl, że chyba musiałbym być klerykiem lub księdzem. Nie myślałem o zostaniu świeckim wolontariuszem, lecz pierwszy raz pojawiła się moja myśl o powołaniu. Wyjechałem stąd, ale myśli i pragnienia pozostały i dzięki Bożej Opatrzności sześć lat później wstąpiłem do Wyższego Seminarium Duchownego we Włocławku. Zaraz na początku jeden z kolegów zapytał, czy chcę chodzić na spotkania z niepełnosprawnymi. Odpowiedziałem, że oczywiście chcę, i tak zaczęła się moja przygoda z nimi.
Spotkania były raz w miesiącu, była wspólna Eucharystia, a później spotkanie przy kawie. Pod koniec roku akademickiego ten sam kolega zapytał mnie, czy chcę pojechać na wczasy z niepełnosprawnymi do Gdyni. Zgodziłem się. To było cudowne. Byłem opiekunem osób niepełnosprawnych — spełniło się moje marzenie od tego pamiętnego pobytu w Licheniu. Przy chorych trzeba było zrobić wszystko. Od ubrania, umycia, dowiezienia na posiłek, nakarmienia po wspólną modlitwę, rozmowy, zabawę. Gdy patrzyłem na tych niepełnosprawnych ludzi, znikały wszystkie moje małe problemy. Wielu z nich nigdy nie chodziło; nie mogli się sami najeść, ubrać, bo ich dłonie były niesprawne. Jakby tego było mało, był też chłopak, który jeździł na wózku i był niewidomy. Serce mi się rozrywało, gdy patrzyłem na to ludzkie cierpienie. Pytałem Pana Boga, dlaczego tak jest, dlaczego na to pozwala, że jest tyle cierpienia, bólu i smutku? Odpowiedź na to dawali mi sami chorzy, którzy cieszyli się każdą chwilą życia. Każdym gestem serdeczności i życzliwości mojej i innych ludzi. Pamiętam, jak pewnego słonecznego dnia poszliśmy na plażę. Wziąłem ze sobą jednego chłopaka na wózku, wjechaliśmy kawałek na plażę, zsadziłem go na koc i spoglądał na morze z oddali. Zapytałem go: „Marcin, byłeś kiedyś w morzu?” „Nie. Nigdy”. Na to ja, nie zastanawiając się długo, wziąłem go na ręce, zaniosłem do morza, posadziłem na kolanie i mówię: „Marcin, dotknij morza”. Dotknął ręką morza i wykrzyknął: „Rzeczywiście słona!” Jak wielka była jego radość, gdy pierwszy raz dotknął morza, nie da się opowiedzieć. Jak wielkie było moje szczęście, że tę radość mu sprawiłem, też jest nie do opisania. Jednak takich chwil podobnych do tej przeżywałem wśród chorych bardzo wiele. Przez kolejne lata seminarium jeździłem na te wczasorekolekcje, opiekowałem się chorymi. Potem zostałem księdzem i ten kontakt trochę się ograniczył, spotykaliśmy się na pielgrzymkach do Częstochowy.
W piątym roku mojego kapłaństwa i dokładnie w trzydziestym trzecim roku życia jechałem ze znajomymi samochodem. Byłem pasażerem, siedziałem z tyłu. Samochód wpadł w poślizg, dachował, a ja, wypadając przez tylną szybę, złamałem kręgosłup. Od tego czasu jestem niepełnosprawnym księdzem — mam uszkodzony rdzeń kręgowy. Kiedy po wypadku doszedłem do siebie i dowiedziałem się, że nie będę chodził, nie byłem w tak wielkim szoku właśnie dlatego, że Pan Bóg przygotował mnie na to doświadczenie. Pomyślałem wtedy: „Trudno, widocznie tak musi być i Pan Bóg ma w tym dla mnie jakiś plan”. Jaki to plan? Wtedy jeszcze nie wiedziałem, dzisiaj widzę to bardzo wyraźnie. Pierwsze, co zrobiłem, to podziękowałem Panu Bogu, że zostawił mi sprawną głowę i ręce, czyli to, co do kapłaństwa jest mi najbardziej potrzebne. Mogę sprawować Eucharystię, mówić kazania, spowiadać, a jak kiedyś powiedział mi jeden młody człowiek na rekolekcjach, które prowadziłem dla młodzieży: „Proszę księdza, nogami nie można się zbawić”. Rzeczywiście tak jest i coraz bardziej do mnie dociera, że to nie nogi są najważniejsze w życiu, ale serce pełne zaufania w Boży plan zbawienia wobec każdego z nas. Pan Bóg ma wobec każdego z nas swój plan. „Nasze plany i nadzieje, coś niweczy raz po raz, tylko Boże miłosierdzie, nie zawodzi nigdy nas”, jak śpiewamy w jednej z piosenek. Rzeczywiście miłosierdzie Boże nigdy nas nie zawiedzie. W tym Bożym planie zbawienia miałem być na warsztatach Ars Celebrandi.
Są kapłani, którzy chcieliby odprawiać Mszę św. w formie nadzwyczajnej, ale czują się do tego niezdatni, bo na przykład nie mają dobrego głosu czy słuchu. Ksiądz jest wspaniałym dowodem, że nawet kapłan niepełnosprawny fizycznie może odprawiać Mszę św. w formie nadzwyczajnej. Jak zachęcać kapłanów do przełamania ich obaw?
Ks. Marek Bałwas: Jeżeli kapłan jest zdolny do odprawiania zwyczajnej Mszy św., Novus Ordo Missae, to może również sprawować formę nadzwyczajną. Rzeczywiście nie jest to wielki problem; to wypływa z potrzeby serca. Jeżeli się pójdzie na taką Mszę św., zobaczy i poczuje obecność Pana Boga, gdy zobaczy się to ukierunkowanie i uporządkowanie, jakie miała Msza św. Kapłan zwraca się ku Wschodowi, a tym Wschodem w liturgii Najświętszej Ofiary jest Jezus Chrystus. Zbawiciel składający Ofiarę na krzyżu jest w centrum — to naprawdę nabiera się wielkiej ochoty, aby taką ofiarę Bogu złożyć. Żeby stać się rzeczywiście Chrystusem w tym starym rycie. Wielu kapłanów martwi się o język, o łacinę. Ale wystarczy taka znajomość łaciny, żeby przynajmniej rozumieć, co się czyta. Można to przygotować wcześniej. Tak jak mówiłem, Kanon jest niemal taki sam, Kyrie przecież w wielu Mszach śpiewamy, Gloria in excelsis Deo też znamy, bo w wielu Mszach te części stałe są po łacinie, potem jest Sanctus i Agnus Dei. Rzeczywiście te części stałe znamy, a tu dochodzi niewiele. Znak krzyża, modlitwa u stopni ołtarza, psalm, który można sobie łatwo przyswoić. Jeśli któryś kapłan jest tylko przyzwyczajony do drugiej modlitwy eucharystycznej i innej nie używa, to będzie mu trudniej, musi trochę więcej poćwiczyć, ale z biegiem czasu okaże się, że już rozumie to, co czyta, to co się dzieje w danym momencie Mszy św. Rubryki też nie są takie straszne. Na pierwszy rzut oka może wyglądać, że w nich przejawia się pycha, ale to nie jest pycha, lecz autentyczna tradycja, historia, w której to wszystko przez wiele setek lat obowiązywało w Kościele i się nie zdezaktualizowało. Nie ma się czego bać. Można odprawiać Mszę św. recytowaną, bez śpiewania; nie ma przecież konieczności, żeby elegancko śpiewać wszystkie kolekty i prefacje. Więc to nie jest problem. Nie twórzmy sobie takich barier, nie budujmy murów, tylko delikatnie je rozbierajmy, aby dojść do Boga prosto przez głębię liturgii. Wtedy dostrzeżemy, że w jednym rycie, czy drugim, chwała jest oddawana temu samemu Bogu, a przez posmakowanie formy nadzwyczajnej człowiek o wiele głębiej przeżywa nową Mszę św. Rzeczywiście jest to już zupełnie inna Msza. Tak było w moim życiu. Jeżeli poznamy, co dzieje się we Mszy św., jeśli przeżywamy ją, choćby jako całą Drogę Krzyżową Chrystusa, to nabiera ona wtedy wymiaru prawdziwej Ofiary. Człowiek staje się wtedy kimś malutkim, a wszystko odbywa się ku większej chwale Boga. Piękno jest elementem konstytutywnym liturgii, więc ważne jest, jak wykonujemy gesty, wypowiadamy słowa. Nie bez znaczenia jest bogactwo naczyń i szat liturgicznych, które są Bogu poświęcone, więc powinny być najpiękniejsze, a nasze zaangażowanie w liturgię dzięki temu staje się o wiele głębsze, jeśli wiemy, że to wszystko czynimy dla Boga.
Dziękuję za rozmowę.