Aktualności
Jedną z najpoważniejszych przeszkód w skutecznym głoszeniu przez Kościół Ewangelii jest to, co nazywam „zniewoleniem języka”. Dano wiarę poglądowi, że należy unikać jednoznacznych ocen, ostrych sformułowań, kategorycznych sądów bo rzekomo taki jest „duch czasu”. Boimy się zarzutu fanatyzmu, zacofania czy wręcz prymitywizmu. Przyjęto niemal za dogmat, że należy liczyć się z oczekiwaniami otoczenia, z ludzkimi odczuciami, dążeniami i bardziej im „towarzyszyć” niż formować. Pojawiła się w świecie zachodnim obawa, że głoszenie Ewangelii z intencją nawrócenia słuchacza, dążenie do tego by porzucił drogę obcą Ewangelii, może być uważane za próbę narzucania „swoich” poglądów i gwałt na sumieniu. W kazaniach i homiliach kaznodzieje często starają się więc dobierać słowa miło brzmiące dla ucha, nie powodujące u słuchających wstrząsów psychicznych, a już na pewno metafizycznych. W efekcie otrzymujemy przepowiadanie „lajtowe”, mocno psychologizujące, mówiące często o wszystkim i o niczym. Gdy tymczasem wgłębiamy się w lekturę Ewangelii, gdy obserwujmy chociażby świętego Pawła zauważamy jedno — mamy tam język często nie przebierający w słowach, ale nikt z ówczesnych słuchaczy nie powiedział, że to język nienawiści; dziś owszem zapewne taki zarzut Apostola narodów by spotkał.
Popatrzmy na Pana wyrzucającego przekupniów ze świątyni. Jego gniew nie jest skierowany przeciw nim, lecz przeciw temu co robią, a powodowany jest troską o świętość Domu Bożego, dlatego że jest to właśnie Dom Boży. Chodzi mu nade wszystko o cześć należną Bogu; ten gniew popycha Pana Jezusa do radykalnych zachowań. Sprawia też wrażenie jakby Mu nie zależało na tym, że ludzie się zrażą do Niego. A może uczynił to ze względu na nas, byśmy byli uczuleni na punkcie ochrony honoru i czci majestatu Bożego? Święty gniew nie powinien być obcy apostołom Pana. Pamiętacie homilię św. Jana Pawła z Kielc? Widzimy tam papieża zagniewanego i wzburzonego. Czym ten gniew jest powodowany jeśli nie troską o Bożą chwalę i Boży lad w człowieku, a tym samym o człowieka jako takiego i o jego zbawienie? Nie o dobre samopoczucie i psychiczny komfort człowieka ale o zbawienie. Oczywiście Pan Jezus nie nadużywa tego środka, nie nadużywał go też Jan Paweł II, ale pamiętamy jego święty gniew gdy groził sycylijskiej mafii potępieniem wiecznym i gdy wzburzony upominał sandinistowskiego ministra-mnicha na lotnisku w Managui, a potem prowokatorów na mszy świętej. Tyle się mówi o prawach człowieka, że aż się prosi zapytać: a co z prawami Boga do czci i naszego posłuszeństwa? Kto dziś mówi o tym, że to On jest naszym Stwórcą i Panem i to On dyktuje warunki a nie uzgadnia z nami i że to Jemu winniśmy cześć i uległość, a ponad naszymi „prawami” i naszym „sumieniem” stoi On ze swoim Prawem? Pan Jezus nie unika jednoznaczności: „kto uwierzy i ochrzci się będzie zbawiony, kto nie uwierzy będzie potępiony”, „czyż ci na których zwaliła się wieża i zabiła ich było większymi grzesznikami niż inni? Lecz jeśli się nie nawrócicie, wszyscy podobnie zginiecie”, „jeśli wasza sprawiedliwość nie będzie większa niż uczonych w Piśmie, nie wejdziecie do królestwa Bożego”. Czy unikając jak ognia w przepowiadaniu tzw. „trudnych” kwestii wypowiadanych przez naszego Pana na pewno przysłużylibyśmy się zbawieniu dusz? A nasze świątynie? Czy służą wyłącznie czci Bożej? Czy nie pozwala się zbyt pochopnie na rzeczy nie licujące z powagą i czcią miejsca kultu? Skąd potem zdziwienie, że ludzie tracą wrażliwość na sacrum, że nie widzą różnicy pomiędzy świątynią a salą zebrań?
Uczmy się, by miłość było czuć w naszych słowach, w przepowiadaniu, w codziennym zachowaniu, uczmy się tego przy tabernakulum, na lekturze duchowej, w rozmyślaniu, nie uczmy się tylko kluczyć, bo to zwyczajnie nie przystoi. Weźmy za przykład pierwszy rozdział listu św. Pawia apostola do Rzymian. Mamy tam jednoznaczne potępienie homoseksualizmu wraz ze wskazaniem jego negatywnych konsekwencji na wieczność. Zielonoświątkowy pastor w Szwecji za cytowanie tych słów poszedł do więzienia. Każdy głosiciel Ewangelii powinien zadawać sobie ciągle pytanie o to, co jest rzeczywistym przejawem miłości do człowieka: mówienie mu prawdy w imię ratowania dla zbawienia, czy utwierdzanie go w grzechu? To znowu pytanie do strażników wiary w Niemczech i nie tylko.
Drugi problem to zniewolenie co do celu i związany z tym przechył w kierunku horyzontalizmu. Buduje się obraz Boga jako wyrozumiałego przyjaciela, i tyle. Czyż Bóg nie jest moim przyjacielem? Ależ jest! Tylko, że na przyjaźń trzeba sobie zasłużyć. Bóg jest ubrany w elegancki garnitur świętości, jeśli zbliżę się do niego w łachmanach grzechu i uznam, że to wszystko na co mnie stać, czy na pewno zechce wówczas ze mną przestawać? Bóg jest Miłością, a kto kocha stawia wymagania. Kto ci zawsze mówi, że jesteś OK., temu na pewno zależy nie na tobie ale na taniej popularności, albo na tym by cię przerobić na byle co. Bóg jest prawodawcą. To on dyktuje warunki nie podlegające negocjacji, ponieważ „to mówi Pan”, i „tak mówi Pan”. Jego przykazania to nie propozycje tylko właśnie przykazania. Bóg nam niczego nie jest winien, niczego od nas nie oczekuje poza naszą miłością. Bóg nie jest demokratą, jest Panem! I tu mamy pewien problem. Ma on na imię właśnie — „demokracja”, traktowana dziś jako wartość sama w sobie. Nie kwestionowana także we współczesnym Kościele. Demokracja — wola ludu. A co, jeśli wola ludu staje w poprzek woli Boga? Większość wcale nie musi mieć racji i prawdy również większością głosów się nie ustala. Żyjemy w podwójnej rzeczywistości: Bożej i bezbożnej, zwanej dla niepoznaki laicką i uczymy w niej żyć niejako naraz. Daje to pole do powstawania swoistej schizofrenii. Trudno obracać się równocześnie w świecie wartości ewangelicznych i w świecie wartości laickich, niekiedy nie do pogodzenia ze sobą.
Czy wypada w jednej sytuacji zachować się jak katolik, a w innej swoją katolicką proweniencję ukrywać? Na pewno to jest katolickie? Może katolik żyć wedle praw dwu światów: Ewangelii i jej przeciwieństwa? Przecież to jest zabójcze dla życia duchowego. Uczy postawy i duchowości schizofrenicznej. Czym jest udział osoby wierzącej np. w referendum w sprawie aborcji, a tym bardziej glos na „tak”? Czy nie potrafimy już wychować ludzi do przekonania, że dla nas może istnieć tylko świat Bożych wartości, tak by człowiek był świadomy, że coś czyni, albo czegoś nie czyni ze względu miłość do prawdy i zbawienie wieczne? Tu właśnie jawi się problem wspomnianego horyzontalizmu. Walczymy o pokój, walczymy z nędzą, mówimy o potrzebie pojednania pomiędzy ludźmi, nawet o tym że wiara w tym pomaga. Potrafimy prowadzić różnorakie terapie, poradnie, spotkania integracyjne, też z wiarą na ustach. Ale czy często, zbyt często nie ograniczamy się dziś w Kościele do widzenia spraw tego świata jedynie w perspektywie doczesnej? Czy nie zapomina się o tym najważniejszym — głoszeniu potrzeby nawrócenia jako warunku zbawienia wiecznego? Ten błąd popełniła i chyba popełnia nadal chociażby tzw. teologia wyzwolenia traktująca Ewangelię bardzo instrumentalnie i używająca marksizmu do tłumaczenia rzeczywistości, uważając, że nie zawsze wystarczy modlitwa a niekiedy potrzebny jest granat. Ta teologia niewiele mówi o zbawieniu wiecznym i wcale nie chce uczynić biednych bogatymi, ale wszystkich sprowadzić do ubóstwa jako synonimu równości i sprawiedliwości, co jest oczywistym urojeniem.
W tym kontekście warto wspomnieć jeszcze o jednym. Wiele mówi się dziś o „Kościele ubogich”, o „opcji na rzecz ubogich”, a samo słowo „ubogi” odmienia się przez wszystkie przypadki. Rodzi to proste pytanie: a co z bogatymi? Nie ma dla nich miejsca w Kościele? Mamy im to powiedzieć? A na jakiej podstawie? Wiadomo, że nie każdy biedny to święty i nie każdy bogaty to łobuz. Znacie zapewne wielu ludzi dobrze sytuowanych i równocześnie religijnych, ludzi którzy doszli do swego majątku uczciwą pracą, inwencją, trudem. Zastanawiam się jak oni się czują słysząc nieustanną pochwalę ubóstwa, często mylonego z biedą. Owszem, bogactwo może zasłonić Pana Boga i wówczas lepiej go się pozbyć, jeśli człowiek nie potrafi nim zawiadywać, ale przecież samo w sobie jest nie grzechem tak jak ubóstwo nie jest jedenastym przykazaniem. Pan Jezus w przypowieściach odwoływał się do operacji bankowych i sam chadzał na uczty raczej do ludzi zasobnych. Ubóstwo jest chwalebne jeśli jest świadomym wyborem człowieka, dlatego ludziom, którzy nie chcą w ubóstwie żyć należna jest pomoc w wyjściu z niego, ale to już bardziej rola struktur państwa a Kościół może spełniać jedynie funkcję pomocniczą nie zapominając o swoim celu zasadniczym — głoszeniu zbawienia. Za mało dziś w przekazie Boga Biblii, za dużo o Bogu „modnym”, takim o jakim świat dziś chce słyszeć. Modny bywa w niektórych sektach protestanckich „Jezus zdrowia, sukcesu ekonomicznego i zawodowego, oraz dobrej kondycji psychicznej”. Obyśmy nie ulegli takiemu obrazowi, bo jak już wspominaliśmy, obraz chrześcijaństwa bez niesienia krzyża, także krzyża cierpienia jest obrazem fałszywym.
„Jedni drugich brzemiona noście, a tak wypełnicie Zakon Chrystusowy”. Kościół nie jest samym tylko zbiorem indywiduów, stojących obok siebie. Jest wspólnotą braci i sióstr. Dlatego los doczesny a tym bardziej wieczny tego, który żyje obok mnie nie może mi być obcy. Miłość przynagla do prowadzenia dziel charytatywnych, do wkraczania na pola materialnej nędzy. Ma na tym polu Kościół także w naszych czasach ogromny dorobek niosąc ulgę w cierpieniu również ludziom spoza swojego kręgu. Tym bardziej nie może nam być obcy ich los
wieczny. Uczynki miłosierdzia co do duszy każą nam grzesznych napominać a wątpiącym dobrze radzić. Niestety także do serc katolików wkrada się pokusa indywidualizmu jako wyznacznika pełnej wolności, rozumianej często niestety jako „wolność od”. Indywidualizm prowadzi jednak w stronę radykalnego egoizmu. Liczę się „ja” i „moje”. Moje prawa, także te które sobie wywalczę albo stworzę. Interes bliźniego przestaje się liczyć. Wierność, ofiara, wrażliwość schodzą na dalszy plan. Górę bierze subiektywizm: to co mi przynosi korzyść, choćby i doraźną, jest dobre. To co wymaga wysiłku, wyrzeczenia, ofiary jest złe. (umieszczenie kogoś w hospicjum wymaga ze strony jego bliskich właśnie wysiłku, ofiary, więc jest gorszym rozwiązaniem niż eutanazja. Dlatego na Zachodzie nie buduje się hospicjów). Przykazania Boże też narażają człowieka na wyrzeczenia i utratę wolności, stąd ich odrzucenie. W efekcie prowadzi to tak naprawdę człowieka ku przeraźliwej samotności. Laickie media oczywiście nakręcają tego typu postawy, przerabiając umysły ludzi i prowadząc do umacniania takich postaw. Jeśli nie spotka się to ze skuteczną reakcją rodziny, szkoły i Kościoła za parę lat i u nas może być podobnie. A tymczasem… wieczność czeka.
To jeszcze jeden przyczynek. Słyszymy dziś w nauczaniu katolickim kazania o sądzie, wieczności, karze? Zbędne są dywagacje typu, że to nie Bóg karze, że to w rzeczywistości człowiek sam wybiera swoim życiem. Ważne jest uczulanie na konsekwencje życia z dala od Boga, na jawny sprzeciw wobec Jego woli i odrzucenie jego miłości. Obraz Sądu przedstawiony przez naszego Pana nie jest bajką dla niegrzecznych dzieci, jest przedstawieniem straszliwych, sięgających w wieczność konsekwencji zanegowania Boga, skazania się na wieczność bez Niego, wieczność bez światła i miłości, wieczność samotności i nieugaszonej nigdy, palącej ogniem tęsknoty za miłością i bezdennej rozpaczy w morzu nienawiści. Tak, „wszyscy staniemy kiedyś przed trybunałem Boga”, tak, „straszną jest rzeczą wpaść w ręce Boga żyjącego”, tak, „zapłatą za grzech jest śmierć”, i „cóż pomoże człowiekowi choćby cały świat pozyskał, a na duszy swojej szkodę poniósł?”. Wszyscy stoimy w kolejce do katafalku, a co gorsza, z tej kolejki „biorą” na wyrywki. Czy dzisiaj Kościół uświadamia to ludziom, przygotowuje ich na dobrą śmierć i szczęśliwą wieczność? Jak mówić o śmierci, skoro nawet na pogrzebach wyśpiewuje się skoczne pieśni wielkanocne? Ile kazań o sądzie i piekle słyszeliście w ostatnim roku? Mówi się dziś powszechnie młodzieży o zniewoleniach, opętaniach, i innych niebezpieczeństwach czy raczej pozwalamy by szatan przy pomocy swoich aniołów obecnych na tym świecie pod pozorem troski o wolność, prawa człowieka, pustą, fałszywą dobrocią zdobywał dusze i zatracał je w piekle? Jeśli to zaniedbujemy, to po cóż inne wysiłki? Jaki sens będzie miała każda inna działalność Kościoła, jeśli zaniedbamy to co najważniejsze? ‚”Nie bójcie się tych„ którzy zabijają ciało a duszy zabić nie mogą, bójcie się raczej tego, który i duszę i ciało może zatracić w piekle”.
Nasza Ojczyzna jest w niebie. Ku niej zmierzamy, a gdy jesteśmy ludźmi czystego serca, już w niej niejako jesteśmy. Musimy być ludźmi widzącymi dalej niż horyzont i musimy pomagać innym dostrzec, że na horyzoncie świat się nie kończy. Ale żeby się o tym przekonać człowiek nie może pełzać, bo w tej pozycji widzenie świata jest ograniczone. Człowiek wolny może i powinien fruwać, wzbijać się wysoko na skrzydłach wiary i rozumu, aby ogarnąć wzrokiem serca świat Boży jaki został dla nas przygotowany do zamieszkania, dlatego uczmy się latać, uczmy się nieustannie prawdziwej wolności ku której wyswobodził nas Chrystus. Módlmy się, kontemplujmy, a potem z miłością idźmy do świata z zapalonymi lampami by oświecić drogę pogubionym i podprowadzać ich ku Temu, który był, który jest i który przychodzi — Jezusowi Chrystusowi, jedynemu i prawdziwemu Zbawicielowi świata, możnemu Bogu w Trójcy Osób.
AMEN.
„W sprawowaniu liturgii decyduje się przyszłość wiary i Kościoła”. Te słowa kard. J. Ratzingera wybite zostały na okładce XI tomu „Opera omnia” wydanych przez KUL. Każdy, kto chce poważnie dyskutować o stanie liturgii powinien przynajmniej ten tom przeczytać; przy okazji „zaliczając” jeszcze soborową konstytucję o liturgii i encyklikę Piusa XII „Mediator Dei”. To podstawa, bez zgłębienia której jakakolwiek dyskusja staje się bezsensowna i wręcz niemożliwa. Mówi mi o tym także moje osobiste doświadczenie: nigdy nie udało mi się merytorycznie podyskutować na tematy dotyczące liturgii czy ogólnie kryzysu w Kościele. Próbie podjęcia dyskusji towarzyszyła zazwyczaj ucieczka od tematu, albo obojętność wynikająca często z kompletnej jego nieznajomości i braku zainteresowania, albo też następowało typowe w takich przypadkach odwołanie się do dwu koronnych argumentów: kiedyś było po łacinie, nikt nic nie rozumiał a ksiądz stal tyłem do ludzi. Tyle i nic więcej. Co najwyżej można jeszcze usłyszeć, że jest się „Trydentem”, czyli kimś zasklepionym w sobie, nie idącym z duchem czasu, nie rozumiejącym nowych wyzwań, trochę dziwakiem z pewną domieszką fanatyzmu, takim nieszkodliwym członkiem grupy rekonstrukcyjnej, którego wypada tolerować.
Przy tej okazji wart zauważenia jest jeszcze jeden problem z tym związany, ten mianowicie, jak język potoczny wpływa na postrzeganie rzeczywistości i jak łatwo ją wówczas zafałszować. Mam tu na myśli odniesienie do soboru trydenckiego jako symbolu czegoś co już minęło, jest nieaktualne i nadaje się tylko do muzeum. Z tym kojarzy się i do tego jest używane słowo „Trydent”; taka jest rzeczywistość choćby nie wiem jak próbować ją zaklinać. Łatwo ulec wtedy budowanemu tu i tam poglądowi domagającemu się postępować tak jak gdyby Kościół tak naprawdę zaczął się, albo zaczął się na nowo dopiero po Vaticanum II, a wszystko albo prawic wszystko przed nim było nie tak, albo nie do końca tak jak powinno. Można w ten sposób zakwestionować i zdeprecjonować całe dzieje Kościoła i „zapomnieć” że Sobór Watykański 11 był jedynie XX soborem powszechnym i że nie wolno go rozpatrywać bez odniesienia do soborów poprzednich. Dlatego Benedykt XVI tak mocno podkreślał „hermeneutykę ciągłości”, nie zerwania. Gdybyśmy zakwestionowali całą doktrynę Kościoła i zaczęli na nowo wszystko definiować i ustalać tak jak gdyby wszystko dotąd było nieważne albo niewłaściwe dalibyśmy dowód niebywałej pychy i zadufania w sobie. To samo odnosi się do liturgii.
Motu proprio „Summorum pontificum” papieża Benedykta jest konsekwencją jego wcześniejszego przeświadczenia o konieczności prawdziwego pojednania w Kościele także na polu liturgii i trwania w tym co nazywa hermeneutyką ciągłości. Konsekwencją tego są jego słowa zawarte w motu proprio o dwu formach tego samego rytu. Nie dopuszcza podważania zasadności kultywowania tego co nazywamy dziś formą nadzwyczajną, jak też sprawowania formy nadzwyczajnej w opozycji do formy zwyczajnej. Myślę, że nadeszła już pora, żeby wspólnoty zebrane wokół formy nadzwyczajnej uznano za trwały element na witrażu Kościoła i pozwolono spokojnie egzystować i prowadzić normalne apostolstwo, bo będzie to na pewno z korzyścią dla Kościoła i Bożej sprawy. O blaskach i cieniach tego co na polu liturgii działo się i dzieje w ostatnich pięćdziesięciu latach nie ma potrzeby tu wspominać, znamy je dobrze, przykre jest jedynie to, że do wielu różnych „cieni” się przywyka, albo je bagatelizuje, bądź uważa za coś pozytywnego. Wspomina o tym kard. Ratzinger: „jak się wydaje, niemała część katolickich liturgistów rzeczywiście doszła do wniosku, ze w szesnastowiecznej kontrowersji rację należy przyznać nie Trydentowi lecz Lutrowi Z analogicznym poglądem można się spotkać również w posoborowych dyskusjach o kapłaństwie. /…/ Tylko z tej perspektywy Jako następstwo odejściu od Trydentu, można zrozumieć zaciętość, z jaką zwalcza się możliwość — także po reformie liturgii — odprawiania Mszy według Mszału z 1962 roku. Możliwość ta stanowi najwyraźniejszą i tym samym najtrudniejszą do zniesienia sprzeczność z poglądem, ze sformułowana przez Trydent wiara w Eucharystię utraciła swoją ważność” (J.R. 00 s. 604), przestrzega też że „posługując się zsekularyzowaną egzegezą oraz z gruntu protestancką i zsekularyzowaną hermeneutyką, w Nowym Testamencie nie znajdziemy podstaw naszej wiary oraz, ze w wyniku fragmentaryzacji liturgii, uważanej za akt wspólnot lokalnych, przekreślamy Kościół a wraz z Kościołem wiarę i tajemnicę” (s. 622). Czyż nie uwypukla w tym miejscu Dostojny Autor sedna rzeczywistego i wręcz śmiertelnego zagrożenia samej istoty wiary i racji bytu Kościoła?
Liturgia święta to akt (czyn) Boga. Liturgię stanowi Chrystus, Jego święta Obecność, Jego męka, śmierć i zmartwychwstanie uobecniane, a nie „odgrywane” czy upamiętniane przez kapłana jak w przedstawieniu. Świadomość tego powinna nas porażać ilekroć patrzymy na kapłana kroczącego ku ołtarzowi. To przecież w jego osobie sam Chrystus kieruje się ku Golgocie. W „czynie” Chrystusa bierzemy udział, jesteśmy do niego zaproszeni i wezwani. Przez to jesteśmy też „błogosławieni”, szczęśliwi, jako „wezwani na ucztę godów Baranka”. Bóg zaprasza nas do siebie na całą wieczność, wszystkich razem i każdego z osobna, dlatego w czasie mszy gromadzi nas na Golgocie, gdzie mamy stanąć obok Maryi i umiłowanego ucznia. Owo „stanie” nie może być jednak aktem biernym, nie jest przyglądaniem się konającemu w męczarniach ciała i duszy Zbawicielowi, nie może też być beznamiętnym trwaniem w oczekiwaniu na koniec spektaklu. Maryja przeżywa mękę i cierpi razem z Synem. Wpatruje się w mękę Syna i kontempluje ją, przyswaja ją sobie i czyni jakby swoją, a równocześnie adoruje, mając świadomość, że widzi przed sobą nie tylko syna, ale i Boga-Słowo. Jan patrzy na mękę, którą wcześniej już „widział” w Wieczerniku, a na Golgocie doświadczył realności tego co stało się i było tam antycypowane.
Jesteśmy w podobnej sytuacji, choć już „po drugiej stronie Krzyża”, po Wielkim Piątku i niedzieli Zmartwychwstania. Nasz osobisty i wspólnotowy Wieczernik dzieje się już po Wniebowstąpieniu i po Zesłaniu Ducha Świętego. Ale dokonuje się to samo co dzieje się w Wieczerniku i na Golgocie. Jesteśmy w „swoim” wieczerniku, ale równocześnie z Maryją i Janem pod Krzyżem dokąd w mistyczny sposób przenosi nas święta liturgia. Czyż może być piękniejszy i głębszy akt budowania wspólnoty serc? Gdy zaczynamy w głębinach serca i w ciszy adorować mękę Pana, Jego Ofiarę miłości, gdy widok umierającego Pana przywodzi nam na myśl nasze grzechy jakie tylko On zna — czyż wówczas nie budzi się w nas skrucha, serdeczny żal a równocześnie miłość i dziękczynienie kierowane ku Zbawicielowi wraz ze szczerym postanowieniem przeniesienia tego stanu ducha w naszą codzienność i w nasze relacje z bliźnimi? Jeśli tak jest to wtedy nasz czyn i nasze działanie staje się prawdziwą liturgią i wtedy naprawdę czcimy Boga „w duchu i prawdzie”, a właśnie „takich czcicieli chce mieć Ojciec”. Jeśli nasz dzień naznaczony jest tym co przeżywamy przy ołtarzu, wtedy nasz udział w liturgii jest aktywny. Nasz udział w liturgii nie wtedy jest aktywny, gdy dużo mówimy, gdy jest ruch, hałas i gdy „coś się dzieje”. Oczywiście że udział zewnętrzny jest też ważny, ale równie ważne a nawet ważniejsze jest to byśmy nie zatracali proporcji nie poprzestawali, jak to niestety się dzieje, jedynie na zewnętrznej akcji, chwilowym przeżyciu, które szybko przemija i nie ma większego przełożenia na codzienność. Niestety, oduczono ludzi umiejętności adoracji i poczucia potrzeby adoracji. Gdy zaserwuje się we mszy świętej w formie zwyczajnej dłuższą chwilę milczenia, łatwo zauważyć, jak wielu, zbyt wielu ludzi nie wie co w tym czasie z sobą zrobić i chętnie przyjmuje zapełnienie tej „luki” czymkolwiek. Uzasadnione staje się pytanie o to co jest istotniejsze: rozumienie werbalne i akcja werbalna nie pobudzające do głębszej refleksji, czy rozumienie tego co najogólniej nazwiemy Sensem, gdzie słowo musi być używane z umiarem. Uważam, że dla formy zwyczajnej jest to temat do przepracowania. Strefy milczenia tak zalecane przez konstytucję o liturgii i wprowadzane przez Benedykta XVI są ciągle „strefami niezrozumienia”.
W akcie liturgicznym dziejącym się na ołtarzu nie jesteśmy osamotnieni. Jesteśmy tam obecni także jako wspólnota, cząstka Mistycznego Ciała Chrystusa. Nasze akty kontemplacji i adoracji łączą się z podobnymi aktami tych, którzy są obecni obok nas i stają się przez to aktem Kościoła budującym prawdziwą wspólnotę serc, rodzinę dzieci Bożych, posłaną aby „głosić dzieła potęgi Tego, który wezwał nas z ciemności do swojego przedziwnego światła”. Zewnętrzne braterstwo, wzajemna miłość, życzliwość i solidarność powinny być owocem tego wewnętrznego zjednoczenia modlących się. W przeciwnym wypadku będziemy mieli do czynienia z pustym rytualizmem, czymś w rodzaju radosnego zebrania, które po zwerbalizowaniu pewnych deklaracji rozejdzie się na powrót do swej ulubionej anonimowości. Pozostaje potok słów-kluczy z którymi katolicy zwracają się do całego niemal świata nadając im często, świadomie czy nie, czysto laickie znaczenie. Na ten wewnętrzny aspekt liturgii zwraca nam uwagę kard. Ratzinger: „liturgia nie jest tylko spotkaniem grupy ludzi, która niejako sama sobie organizuje swą uroczystość, a zatem sama siebie fetuje. Uczestnicząc w Jezusie Chrystusie, który staje przed Ojcem, zawsze stoimy również we wszechświatowej wspólnocie całego Kościoła, a także w communio sanctorum, we wspólnocie wszystkich świętych. Tak, jest to poniekąd liturgia nieba — wielka liturgia otwartego nieba, które pozwala się nam przyłączyć do anielskiego chóru adoracji. Właśnie dlatego prefacja kończy się tymi słowami: śpiewamy z chórami serafinów i cherubinów. I wiemy, ze nie jesteśmy sami, ze śpiewamy do wtóru, ze granica między niebem i ziemią rzeczywiście zostaje otwarta”.
Jakże ważne jest więc „wychowanie liturgiczne”, zaznajamianie się z nauczaniem Kościoła w tym względzie, z istotą liturgii, aby przystępować do świętej góry Syjon czyli do ołtarza z należytą czcią i usposobieniem. Ważne jest też podkreślanie trynitarnego charakteru liturgii, w której oddajemy cześć Ojcu przez Syna w Duchu Świętym. Głębokiego rozumienia świętych obrzędów domaga się konstytucja o liturgii nie tylko od świeckich, których udział ma być „świadomy pobożny i czynny” (p. 48), ale też od tych, którzy ją będą sprawować, by umieli całą duszą w niej uczestniczyć „zachowując przepisy liturgiczne” (p. 17). Liturgia święta domaga się nie tylko godnego wewnętrznego uczestnictwa, ale też godnej oprawy. Jej świętość każe pytać o poszanowanie szat liturgicznych, czystość obrusów i bielizny, estetykę i godność miejsca. Wola Soboru uznającego śpiew gregoriański za śpiew własny liturgii rzymskiej, który powinien zajmować pierwsze miejsce wśród innych równorzędnych rodzajów śpiewu(p.ll6) pozostaje, jak na razie jedynie pobożnym życzeniem i wyzwaniem wobec Kościoła naszych czasów.
Jak się Kościół modli tak wierzy, i można powiedzieć, jak wierzy tak się modli. A jak się modli? Wystarczy przebyć nieco drogi po krajach Europy, zajrzeć do kościołów w naszej Ojczyźnie i głębiej zrozumiemy dlaczego Benedykt XVI a teraz kard. Sarah mówią o banalizacji liturgii i o potrzebie „reformy reformy” i dlaczego spotyka się to z tak wielkim, by nie powiedzieć zaciętym oporem i niezrozumieniem. Dla wielu „dobrze jest jak jest(?)”. Cóż możemy zrobić? Być pokornym świadkiem Prawdy, modlić się, niepokoić swoją wiarą, prowokować do tego by inni stawiali sobie pytania o nasz taki a nie inny styl bycia i o źródła z którego on wynika. Zasiane ziarno nie od razu musi wykiełkować, bądźcie cierpliwi. Troska o zbawienie dusz ma być zawsze naszą największą troską, bo jest troską Zbawiciela, jest troską Trójcy Świętej. Liturgia musi objawiać tę troskę Boga i wskazywać drogę i środki do jej zaspokojenia oraz dawać to co ma najcenniejszego: świętą obecność Boga i Jego Ciało dane za życie świata i zmartwychwstałe, aby ludzie je pożywali, a pożywając życie mieli i mieli je w obfitości — na wieczność.
Kard. Ratzinger: „Ostatnia Wieczerza Jezusa jest wprawdzie podstawą wszelkiej chrześcijańskiej liturgii, lecz nie jest jeszcze żadną chrześcijańską liturgią. /…/ Chrześcijańska Eucharystia, jako taka, nie jest ponawianiem Ostatniej Wieczerzy, która tez jako dokładnie taka sama nie była powtarzalna. /…/ Pascha jest świętem jednorazowym w roku związanym z kalendarzem księżycowym. Eucharystia, przeciwnie, była obchodzona co ty dzień. /…/ Eucharystyczne działania były wyodrębnione z kontekstu Paschy i otrzymały jako swój nowy kontekst dzień Pański. /…/ Dzień Zmartwychwstania jest wewnętrznym terenem Eucharystii. /…/ Ani apostołowie ani ich następcy nie «tworzyli» chrześcijańskiej liturgii; rosła ona organicznie przez odczytywanie judaistycznego dziedzictwa, które natychmiast znajdowało wyraz w określonej formie. Były przy tym oczyszczane modlitewne doświadczenia poszczególnej wspólnoty, które w sposób naturalny tkwiły w podstawowej formie jednego Kościoła, w którym stopniowo rozwijały się partykularne formy wielkich kościelnych przestrzeni. W tym sensie nigdy nie było dowolności w sprawowaniu liturgii przez poszczególną wspólnotę lub poszczególnego liturga”.
Jezus Chrystus Boży Syn Zbawiciel, Osoba Trójcy Przenajświętszej. Jemu poświęciliśmy nasze pierwsze rozważanie. Dzisiaj nieco słów kontynuacji wczorajszego rozważania o Jego Kościele „tu i teraz”. Mówimy o „Jego Kościele”, bo to Jego Kościół, nie nasz. Kto dziś głosi hasło „Chrystus tak, Kościół nie”, ten nie wie, o czym mówi. Jesteśmy Jego Mistycznym Ciałem a On naszą Głową i Pasterzem. Rzeczywistość Kościoła opowiada nam Vaticanum II w konstytucji dogmatycznej o Kościele, szczególnie w p. 8, a dopowiada w p. 17 deklaracja „Dominus Jesus” z 2000 roku. Mówi ona: „Istnieje zatem jeden Kościół Chrystusowy, który trwa w Kościele katolickim rządzonym przez Następcę Piotra i przez biskupów w łączności z nim […] Nie wolno więc wiernym uważać, że Kościół Chrystusowy jest zbiorem — wprawdzie zróżnicowanym, ale zarazem w jakiś sposób zjednoczonym — Kościołów i Wspólnot eklezjalnych. Nie mogą też mniemać, że Kościół Chrystusowy nie istnieje już dziś w żadnym miejscu i dlatego winien być przedmiotem poszukiwań prowadzonych przez wszystkie Kościoły i wspólnoty. W rzeczywistości elementy tego Kościoła już nam danego istnieją łącznie i w całej pełni w Kościele katolickim”, zaś moc środków zbawienia obecna w Kościołach i Wspólnotach odłączonych „pochodzi z samej pełni laski i prawdy powierzonej Kościołowi katolickiemu”. Kościół, będący sakramentem zbawienia mocny mocą sakramentów, które wypłynęły z przebitego boku Chrystusa, posłany jest aby głosić orędzie zbawienia człowiekowi wszystkich czasów, także ludziom XXI wieku. Mamy to czynić wierni takiemu właśnie Kościołowi i wierni doktrynie wiary, która została nam przekazana. Dlaczego najważniejsza jest wierność doktrynie? Z prostego powodu. Ponieważ chrześcijaństwo to nie zbiór przepisów rytualnych, norm przegłosowanych wolą większości, albo maksym wydumanych przez jakiegoś guru. Nasza doktryna jest Osobą, a na imię jej — Jezus Chrystus. Osoby nie można nie zauważyć całej. Przypomnijmy: „Tam gdzie głoszony jest [cały] Chrystus, tam Kościół jest katolicki — kata cholon”. To zasada wyrażona przez św. Ignacego z Antiochii. „Cały Chrystus” i katolickość wzajemnie się warunkują.
Jak widzi „katolickość” Kościoła śp. kard. J. Meissner z Kolonii? W jego opinii „Wcielenie Syna Bożego przez Dziewicę Maryję mocą Ducha Świętego, natchnienie Pisma Świętego, rzeczywiste zmartwychwstanie Chrystusa, realna obecność Chrystusa w Eucharystii — to są prawdy wiary, które się dzisiaj w Kościele daleko omija. Ale w ten sposób, dodaje, nie można uratować ani Kościoła ani świata! Kościół musi wypełnić to, co stanowi jego tożsamość, tzn. głosić Chrystusa i Jego Królestwo w sposób pełny, niezafałszowany”. Powiedzielibyśmy za klasykiem: „oczywista oczywistość”. Ale czy dla wszystkich? Jeśli uznać wspomniane przez Kardynała omijanie prawd dogmatycznych w pewnych kręgach czy obszarach Kościoła za fakt, to trzeba konsekwentnie zapytać, czy mamy tam jeszcze do czynienia z Kościołem katolickim? Czy ktoś zadaje publicznie tego typu pytanie i czy istnieje jeszcze coś takiego jak troska o paradosis? Znakiem czasu jest i to, że dziś stawiamy tego typu pytania. Widzimy dwie zasadnicze tendencje w sposobie wyjścia ku światu z przesłaniem Ewangelii. Jedna z nich ukierunkowana coraz bardziej horyzontalnie, wiąże się z przyjęciem laickiej, liberalnej wizji tegoż świata, co nakazuje pewną wybiórczość w przekazie, swoistą autocenzurę, czy łagodzenie tonów a nawet przyjmowanie pojęć z „języka świata” z nastawieniem się na tzw. „dialog” i przyjęcie do wiadomości pluralizmu religijnego jako swoistego nienaruszalnego status quo. Drugi sposób każe wejść z w ten świat na sposób Pawłowy głosząc Chrystusa takiego jakiego mamy w Ewangelii . Trzeba odpowiadać sobie na pytanie o to, czy chcemy nawracać świat i czynić Kościół coraz większą i dynamiczną wspólnotą wiary, czy raczej „uświatowić” Kościół i siebie sprzedając wierność Chrystusowi za miskę soczewicy świętego spokoju i poklasku na laickich salonach, czyniąc Ewangelię jedną z propozycji na targowisku idei? Doprawdy kiedy słucham niektórych pasterzy i teologów to nie wiem o co w końcu chodzi: o to pierwsze czy o drugie. Czy nie za wiele energii poświęca się sprawom przyziemnym, skądinąd ważnym, i czy nie dzieje się to kosztem głoszenia Ewangelii? Czy nie za wiele psychologii, socjologii kosztem teologii, kosztem jasnej i jednoznacznej kerygmy? Wielu siłom na świecie marzy się Kościół jako organizacja charytatywna i nieszkodliwy ośrodek pacyfizmu. Tylko czy tego potrzebują i oczekują dziś od Kościoła pogubieni ludzie i czy tego oczekuje od nas Bóg? Ciekawą myśl wypowiedział swego czasu bp H. Kraetzl z Wiednia: „wielu odwraca się dzisiaj od Kościoła nie dlatego, że nie szukają Boga, ale dlatego, że nie Go nie mogą znaleźć w Kościele”.
Może rację miał kard. Ratzinger gdy mówił o wspólnotach wiary, o malej trzódce jaką stanie się Kościół w spoganiałym świecie, który nasyciwszy się sobą samym zacznie odczuwać potrzebę czegoś „więcej”, zacznie szukać poczucia głębokiego Sensu i znajdzie go w żyjących Chrystusem wspólnotach jego uczniów. Jest to jakby praca od początku. Nie czujecie się jedną z takich wspólnot mających poczucie potrzeby radykalnej wierności przekazowi wiary, oddanych bez reszty Panu i Jego dziełu zbawienia? Nie zauważacie, że liczba takich jak wy powoli ale systematycznie rośnie? Nie czujecie powiewu Ducha Świętego na swoich zgromadzeniach, w czasie sprawowania liturgii, na modlitwie? Banałem jest już twierdzenie, że każdą reformę należy zaczynać od siebie, ale to prawda. Przed każdym z nas stoi to piękne wyzwanie i wezwanie do budowania osobistej relacji z Chrystusem, do nieustannego dawania Mu odpowiedzi miłością przemienianą na codzienność w relacjach z innymi. Te skarby zażyłości z Panem możemy wnosić do naszych wspólnot by je ubogacać, ale możemy także dawać je naszym rodzinom, kolegom w pracy i w szkole czy zupełnie obcym ludziom. Oczywiście należy to czynić z pokorą i łagodnością, ale też w sytuacjach, które tego wymagają konieczne jest bycie stanowczym i jednoznacznym. Takim właśnie „dumnym wojownikiem”! Dlatego nie żałujcie czasu na osobistą modlitwę, lekturę Pisma Świętego, budujące rozmowy i dyskusje. Nasz pancerz wiary wymaga nieustannego wzmacniania a miecz ducha nieustannego wyostrzania, by sprawnie ciął więzy grzechu i wszelkie struktury zła. Bo to Chrystus jest naszą mocą — o tym nigdy nie można zapomnieć!
Trzeba nam odważnie wchodzić na pola, które zostały utracone. Kościół oddał pole w dziedzinie kultury, wycofał się niemal bez walki z wielu sfer życia publicznego. Uznano, że istnieją obszary na które chrześcijaństwo nie może wpływać, a jeśli wpływać to w sposób ograniczony. George Weigel stwierdza w nr 26 „Gościa Niedzielnego”: „żyjemy w czasach, gdy otaczająca nas kultura nie wspiera już przekazywania wiary /…/ dominujący klimat kulturowy skutecznie obezwładnia silne niegdyś katolickie instynkty. Zwłaszcza gdy przywództwo katolickie jest słabe, defensywne, pozbawione ewangelicznego entuzjazmu i wydaje się zakłopotane postulatami katolicyzmu kontrkulturowego /…/ Chrześcijaństwo jest z natury kontr kulturowe, ponieważ chrześcijanie są powołani do nawrócenia kultury”. Trzeba więc zapytać dlaczego nie „nawracamy” kultury? Czym dzisiaj różnią się w Europie programy partii noszących w nazwie przymiotnik „chrześcijańska” od partii laickich? Wpływ na ustawodawstwo oddano siłom wcale nie neutralnym bo takich nie ma, a jawnie wojowniczo areligijnym. Przyjęto ich retorykę, pojęcia. Powiedzieliśmy, że katolik ma głosować zgodnie z sumieniem, więc dopuszcza się że katolicy mogą mieć różne sumienia, niekoniecznie katolickie. Jakie więc sumienia formujemy? W maju katolicka Irlandia dala przyzwolenie na aborcję, wcześniej na małżeństwa tej samej płci. Jeszcze dwadzieścia lat temu było to tam nie do pomyślenia. Procesy laicyzacyjne w Portugalii są dziś głębsze niż w zapaterystowskiej Hiszpanii. Apostazje całych narodów stają się faktem. Uwaga — teraz kolej na Polskę. Jeśli ktoś sądzi, że zostawią nas w spokoju, to się ludzi. Bogu dzięki mamy jeszcze ludzi w kościołach — jeszcze! Hiszpanie, Portugalczycy, Irlandczycy czy Niemcy też mieli. Inna rzecz, że często sami tych ludzi z kościołów wypędzili. Czy w wielu wypadkach nie schowano wstydliwie Ewangelii po korzec? Kim są pasterze mający wątpliwości co do grzeszności związków tej samej pici, postulujący by z tym problemem „skończyć”, przewidujący jakiś rodzaj obrzędu ni to ślubnego ni to jakiego, zapominający że komunia święta to nie pigułka terapeutyczna mająca poprawić nastrój w drodze przez życie, ale Ciało i Krew Boga, który życie za nas dał na Krzyżu i kto je spożywa niegodnie, będzie winien Ciała i Krwi Pańskiej, i śmierć sobie spożywa i pije… Po co więc to nieustanne rozmywanie doktryny, te ugody ze światem, ta rezygnacja z jednoznaczności? Jak więc świat ma się zachwycić Chrystusem Zbawicielem?
Dziś na naszych oczach zdają się formować dwie Polski: Polska katolicka, wierna Chrystusowi, wędrująca ku Ołtarzowi i Polska moralnego luzu, zeświecczała, dryfująca coraz dalej od lodzi Kościoła. Na którą stronę pójdzie „przechył”? A pomiędzy nimi jest jeszcze Polska „nijaka”. Trzeba wychodzić ku tym zagubionym i obojętnym, ale nie wolno nam zaniedbać ani zawieść tej Polski wiernej. Trzeba ją umacniać i być dla niej a dopiero w drugiej kolejności wychodzić ku tym pozostałym, aby sprowadzić ich z powrotem do owczarni Pana. Potrzeba nam formowania sumień w oparciu o Dekalog i przykazanie miłości, a nie taniego psychologizowania. Święty Jan Paweł II pozostawił nam przebogatą spuściznę do wykorzystania. Dlaczego w katechezie, homiliach, kazaniach czy dyskusjach nie mówimy już Janem Pawłem II? To pytania do duszpasterzy, choć nie tylko. Warto wsłuchać się w samoświadomość religijną Polaków. Na przykład, na pytanie o to kim był św. Jan Paweł II odpowiadają zwykle, że był wielkim człowiekiem, że obalił komunizm, że walczył o pokój. Nie słyszałem odpowiedzi typu, że był następcą świętego Piotra, namiestnikiem Chrystusa na ziemi, itp. W powszechnej świadomości bardziej znany jest z nart i kremówek niż ze swego nauczania. Ale czy to jedynie wina ludzi?
Pozytywnym znakiem jest dynamiczny rozwój różnorakich wspólnot ożywiających dziś tkankę Kościoła. Mówiąc o wspólnotach wiary mam na myśli wszystkie działania zmierzające do rzeczywistej odnowy, nikomu nie chcę niczego odbierać ani odmawiać, niekiedy proszę jedynie o wzajemność względem tych wszystkich, którzy gromadzą się wokół liturgii św. Grzegorza Wielkiego, widząc w powrocie do jej ducha drogę, albo jedną z dróg ku odrodzeniu wiary. Przyjdzie czas, kiedy miłość do tej liturgii przestanie być lekceważąco nazywana snobizmem, modą, potrzebą odróżniania się czy czym tam jeszcze. Będą was długo jeszcze nazywać sztywnymi, surowymi, może fanatykami nie rozumiejącymi Ewangelii i współczesnych wyzwań, a często jeszcze ostrzej. Inwektywy są zwykle bronią ludzi słabych, niepewnych swoich racji, intelektualnie bezradnych wobec siły argumentów, albo zadufanych w sobie, postępujących według zasady: „chrześcijaństwo to ja!”. Sami brońcie się przed taką postawą! Wielu krytyków środowisk wiernych formie nadzwyczajnej rytu rzymskiego do dziś uważa je za swoisty dopust Boży. Ludzie tego pokroju nie dopuszczają do siebie myśli, że Duch Święty może działać także tu. Boją się przyznać, że może to być jedna dróg wiodących ku prawdziwej odnowie Kościoła, dróg jakie wskazuje Duch Święty. Stawajmy się kochani wiosną Kościoła a przynajmniej jednym z jej powiewów. Nie bądźcie dyskretni, nie czas teraz na katakumby, dawajcie się widzieć i słyszeć, bądźcie radośni mocą wiary, zarażajcie miłością, ukazujcie że jesteście żywotną i bujnie kwitnącą cząstka Kościoła, uczcie siebie i innych umiłowania płynącego z głębin liturgii piękna duchowego i materialnego i oddychania nim, bo Bóg jest pięknem. Takimi nas Chrystus potrzebuje.
W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen.
Pozwólcie, że posłużę się na początek wyznaniem Jima Caviezela, odtwórcy roli naszego Pana w filmie „Pasja” M. Gibsona. Pojawiło się ono parę miesięcy temu w internecie. Słuchajmy słów aktora skierowanych do amerykańskiej młodzieży, a pośrednio także i do nas:
„Imię Szaweł oznacza wielki, imię Paweł oznacza maty. Podczas kręcenia filmu zauważyłem, ze zmieniając jedną małą literę można stać się wielkim w oczach Boga. Ale to wymaga od nas bycia małym, jeśli chcemy być wielcy. Taka jest droga świętych. /…/ Niektórzy z nas przyjęli fałszywe chrześcijaństwo, gdzie wszystko opiera się jedynie na wesołych rozmowach. Tam było wiele bólu i cierpienia. Wasza droga nie będzie inna. Więc obejmij swój krzyż i podążaj w kierunku swojego celu. Chcę abyście wyszli z tego pogańskiego świata. Chcę abyście mieli odwagę wyjść do tego pogańskiego świata i bez wstydu wyrazili swoją wiarę publicznie. Świat potrzebuje dumnych wojowników! Wojowników jak święty Paweł i Łukasz- Który zaryzykuje swoje imię i reputację by nieść wiarę i miłość całemu światu. Bóg wzywa każdego z nas do czynienia rzeczy wielkich. Ale jak często zawodzimy, odrzucając to jako jakieś mentalne rozmycie. Nadszedł czas dla naszego pokolenia, aby przyjąć to wezwanie./…/ ale najpierw musicie zabrać się do podjęcia modlitwy, studiowania i medytowania Pisma Świętego. I brać sakramenty święte na pokaźnie. Nasza kultura jest teraz w upadku. Jesteśmy ludźmi w niebezpieczeństwie poddawania się ekscesom. Cały ten świat zanurzony jest w grzech. A tam w ciszy serca Bóg woła do nas. I jak często ignorujemy go. Ignorujemy to słodkie wezwanie. /…/ Obojętność jest największym grzechem XX wieku. To również najcięższy grzech XXI wieku. Musimy przerwać tę obojętność. Tę destrukcyjną tolerancję zła. Tylko nasza wiara w mądrość Chrystusa może nas ocalić. Ale do tego trzeba wojowników gotowych zaryzykować swoją reputację, swoje imiona a nawet własne życie, aby stać po stronie prawdy. Odetnijcie się od tego zepsutego pokolenia. Bądźcie świętymi. Nie zostaliście stworzeni po to by się dostosowywać. Urodziliście się po to by się wyróżniać. W naszym kraju jesteśmy szczęśliwi tylko wtedy gdy robimy to co inni. Teraz wszyscy mamy wolny wybór bez względu na konsekwencje. Czy naprawdę sądzisz, ie to jest prawdziwa wolność. /…/Każde pokolenie Ameryki musi wiedzieć, ze wolność nie polega na robieniu tego co czego się chce. Ale na robieniu właściwych rzeczy. To jest wolność, której wam życzę. Wolność od grzechu, wolność od słabości, wolność od zniewoleń, które powoduje grzech. To jest wolność dla której można umrzeć./…/ Wszyscy musimy walczyć o prawdziwą wolność. /…/Każdy umrze, ale nie każdy żyje prawdziwie. Musimy żyć z Bogiem! I z Duchem Świętym jako waszą tarczą i z Chrystusem jako waszym mieczem. Dołączcie do świętego Michała Archanioła i wszystkich Aniołów i wyślijmy Lucyfera i jego sługusów powrotem dopiekła, tam gdzie jest ich miejsce”.
Wsłuchując się w te pełne żaru słowa artysty przywołuję sobie na myśl wypowiedź kard. Ratzingera z drogi krzyżowej w Koloseum. Było to zaledwie kilka dni przed śmiercią św. Jana Pawła II. Mówił on wtedy przy stacji VII o chrześcijaństwie, które jest „znużone wiarą, które opuściło Pana”, zaś „wielkie ideologie i ich zbanalizowana wizja człowieka w nic niewierzącego stworzyły nowe pogaństwo”. Przy stacji IX przyszły papież kontynuował: „Panie, twój Kościół przypomina tonącą łódź, łódź, która nabiera wody ze wszystkich stron. Także na Twoim polu widzimy więcej kąkolu niż zboża. Przeraża nas brud na szacie i obliczu Twojego Kościoła. Ale to my sami je zbrukaliśmy”. Co takiego stało się z Kościołem, Oblubienicą Baranka? Gdzie ten żar wiary bijący ze słów wspomnianego aktora? Gdzie ci żarliwi kaznodzieje nazywający rzeczy po imieniu bez postękiwań i górnolotnych słów? Co stało się z Europą, Europą, którą tworzyli męczennicy pierwszych wieków chrześcijaństwa, co przypomniał we Włocławku św. Jan Paweł II. A może to niewłaściwie postawione pytanie? Może powinno ono raczej brzmieć: „co zrobiliśmy z Europą?”, albo „co pozwoliliśmy zrobić z Europą?”. Bez Kościoła nie byłoby Europy takiej jaką znamy a raczej jaką znaliśmy. I nie będzie chrześcijańskiej Europy i chrześcijańskiej Polski, jeśli w nas wszystkich nie odrodzi się na nowo żar wiary, która każe być znakiem sprzeciwu, zabrania się układać z możnymi tego świata i apostołami neopogaństwa, hołubić ich i przyjmować na salonach. „Nie wprzęgajcie się w jedno jarzmo z niewierzącymi…”, „bo cóż ma wspólnego Chrystus z Belialem?”.
Dzisiejsza Europa od strony religijnej w niczym nie przypomina już Europy epoki katedr, ba, w niczym nie przypomina już nawet Europy lat 50. ubiegłego wieku. Epoka „Oświecenia” („Wiek Światła”), nazwana tak dla przeciwstawienia jej epoce „ciemnego” rzekomo Średniowiecza, dała początek zorganizowanym próbom eliminacji religii jako czynnika stojącego na przeszkodzie prawdziwej wolności człowieka; szczególnie dotyczyło to Kościoła Katolickiego. Człowiek wyzwolony z okowów religii miał stworzyć „nowy wspaniały świat”. Te próby eliminowania religii i budowania raju na ziemi przybierały raz po raz charakter gwałtowny i krwawy, by wspomnieć tylko rzeczoną rewolucję francuską, październikową czy hiszpańską. Obok tego toczyła się walka ideologiczna. Stolica Apostolska raz po raz demaskowała działania masonerii, wskazując jej prawdziwe cele i metody działania, jakim było i jest zastąpienie religii objawionej jej formą naturalną, bez dogmatów i bez Chrystusa-Zbawiciela. Tego typu działania podejmowano także poprzez oddziaływanie na doktrynę od wewnątrz Kościoła, co demaskowała wprost encyklika św. Piusa X „Pascendi Dominici gregis”.
Mimo to Kościół nawiązując walkę z wrogimi ideologiami trwał mocno zarówno dzięki zdecydowanej postawie kolejnych papieży jak i biskupów, oraz ofiarnej pracy duchownych i świeckich katolików. Dosyć gwałtowna zmiana nastąpiła bezpośrednio po Soborze, i po rewolcie studenckiej z maja 1968 roku jaka dokonała się wśród młodzieży zachodniej Europy, i zakwestionowała dotychczasowe normy zachowań, obyczajów i wartości jakimi społeczeństwa Zachodu żyły. Nie czas i miejsce by zajmować się przyczynami owej rewolty, tego czy była ona spontaniczna, czy reżyserowana i przygotowywana. Ważne dla nas jest to, że ludzie uformowani na ideałach tej rewolty rządzą dzisiaj Europą, a właściwie całym obszarem strefy euroatlantyckiej. Próbują oni po raz kolejny, tym razem metodami pokojowymi zrealizować marzenie zbudowania raju — tu na ziemi i bez Boga, bez Dekalogu, bez tego wszystkiego co w krwiobieg Europy wniosła Ewangelia, a co postanowiono radykalnie zakwestionować. Na naszych oczach buduje się superpaństwo, którego zasadą ma być brak zasad, a Dekalog ma zastąpić swoisty anty-dekalog, promujący moralną anarchię i rozwiązłość we wszelkich odmianach. Stała się ona prawem człowieka wyzwolonego od nakazów i norm nie istniejącego Boga. Masowa propaganda pornografii, środków antykoncepcyjnych, wolności bez ograniczeń i do wszystkiego: do aborcji, eutanazji, rozwodów a nawet do zmiany płci według własnego uznania, to dzisiaj główne „zdobycze” europejskiej cywilizacji. Cywilizacji, która nagle zaczęła nienawidzić siebie samej: swej kultury i swoich korzeni. Opanowanie przez szermierzy tzw. „postępu” katedr uniwersyteckich, środków przekazu, parlamentów pozwoliło i pozwala na kształtowanie pożądanych sposobów myślenia i wynikających z tego wzorców zachowań. Tak „wychowano” sobie społeczeństwa. Szły na to i idą niewyobrażalne środki finansowe.
Cel jest jeden: zniszczyć chrześcijaństwo w ogóle a katolicyzm w szczególności, z tym że jeśli Kościoła nie da się zniszczyć (a może i nie trzeba do końca?) należy go przerobić tak by jego głos współbrzmiał z melodią „tego świata”. Jednym słowem należy zrobić z cywilizacji wyrosłej na chrześcijaństwie gruzowisko i na nim pobudować ów „nowy wspaniały świat”. W hm świecie to człowiek staje się wyłącznym panem własnych wyborów bez konieczności liczenia się z wolą Stwórcy. Podpowiedz szatana z raju „będziecie jak Bóg” została zaakceptowana przez ludzi naszej epoki jako właściwa recepta na życie. Człowiek sam decyduje o dobru i złu. Wypada zapytać: a co z prawem Boga do stworzonego przez siebie świata? Czy ktokolwiek sądzi, że prędzej czy później On się o to prawo nie upomni? Pytanie zasadnicze brzmi: czy jest rzeczą słuszną podejmować jakikolwiek dialog z rzecznikami tego bezprawia, grającymi znaczonymi kartami i mającymi nieczyste intencje i jasno określony cel? Co z naszą cnotą roztropności?
Pytanie, które musimy sobie teraz postawić jest proste: gdzie był wtedy (i gdzie jest teraz) Kościół i siły z nim związane? Co zrobiono dla obrony prawa i honoru Boga? Czy możemy mówić o zdecydowanej kontrze społeczności katolickiej jak miało to miejsce w czasach bł. Piusa IX? Niestety, nic z tych rzeczy. Wiele katolickich środowisk, w tym także uczelni uległo gorączce maja ’68 i dało się ponieść trendowi kontestowania wszystkiego często dla samego kontestowania. Dawało się odczuć przemożny wpływ marksizmu także na sferę teologii. W II połowie lat 60. Holandia stała się widownią potężnego zamętu dyscyplinarnego i konfliktu ze Stolicą Apostolską. Spowodowane to zostało zakwestionowaniem przez wydany tam wbrew Stolicy Apostolskiej Katechizm Holenderski wielu podstawowych prawd dogmatycznych. Wewnętrzne podziały, odejście od katolickiej ortodoksji sprawiło, że w przeciągu życia niemalże jednego pokolenia z prężnej i żywotnej społeczności ostały się jedynie żałosne resztki. Wspomniany zamęt dyscyplinarny i doktrynalny doprowadził do gwałtownego spadku praktyk religijnych, zamieszania moralnego i w efekcie do uruchomienia gwałtownych procesów laicyzacyjnych. Podobnie jak sąsiedniej Belgii. A Niemcy? Jeden z autorów zauważa, że „do początku lat 60. Kościół w Zachodnich Niemczech był społecznie powszechnie akceptowany, moralnie i politycznie wiarygodny oraz skuteczny” (R. Staffin, Kościele, wypłyń na głębię, Tarnów 2007, s. 24). Od połowy lat 60. dał się tam zauważyć wzrost procesów negatywnych, uczestnictwo we Mszy Świętej zaczęło tracić znaczenie, nastąpiło rozluźnienie więzów z tradycją, dystansowanie się od Kościoła, postępujący pluralizm i indywidualizm w sprawach religijnych, selektywność wiary. Autor dodaje, że w innych krajach Europy było podobnie, albo jeszcze gorzej, co sprawia że „staje się ona kontynentem pustych kościołów” (tamże). Mówię o tym gwoli przypomnienia, tego co stało u początków obecnego kataklizmu, bo to już nie żaden kryzys.
Sytuacja dzisiaj jest nie lepsza a chyba gorsza i postępująca. Najnowszym przykładem tego jest gwałtownie laicyzująca się Portugalia, kraj Fatimy i Irlandia ojczyzna mnichów iroszkockich ewangelizujących niegdyś pogańską Europę. Dziś społeczeństwa uznawane do niedawna za katolickie gremialnie głosują za aborcją na życzenie, małżeństwami jednopłciowymi, nie mają nic przeciw eutanazji itp. 16,2% katolików niemieckich wyznaje wiarę w Boga osobowego, ale tym „szczegółem” pasterze Kościoła niemieckiego wydają się nie przejmować. Gremialnie godzą się na udzielanie komunii świętej żyjącym w związkach niesakramentalnych, 2/3 z nich popiera udzielanie komunii świętej protestantom, nie wymagając takiego szczegółu jak spowiedź święta, wiceprzewodniczący konferencji episkopatu niemieckiego mówi że czas zacząć dyskusję o błogosławieniu związków jednopłciowych, co popiera zdecydowanie Centralny Komitet Katolików Niemieckich. Oto rzeczywista „wiosna” Kościoła! Zejdźmy na ziemię! Prowadzimy dialog, ze wszystkimi i o wszystkim i nawet nie zauważamy jak zamienia się on w tę Pawłową „czczą gadaninę”, a tymczasem chłopak w Berlinie patrząc na krzyż pyta przyjaciela, kto to jest ten INRI i dlaczego wisi na krzyżu! Dusze giną!!! Czy kogoś to obchodzi? Porusza jeszcze kogoś widok buldożera rujnującego neogotycką świątynię we Francji, gdzie wypowiedzenie prawdy o aborcji grożą drakońskie kary??! Do wszystkiego idzie się przyzwyczaić.
Obecna sytuacja jest bolesnym dramatem i może jedynie zdumiewać postawa tych, którzy ją bagatelizują bądź usiłują nie dostrzegać, a tych którzy cokolwiek o tym wspomną potrafią deprecjonować bądź zaszczycić irytacją albo porcją inwektyw i epitetów, lub machnięciem ręki. Można sobie i innym powiedzieć, że to procesy nieuniknione, że społeczeństwo postindustrialne, że nieuchronne procesy społeczne, zmiana mentalności itp. Czy to aby jednak pełna odpowiedź? A może zbyt łatwo i zbyt szybko, aż mam ochotę powiedzieć chętnie, oddaliśmy ten świat siłom „antyewangelii” i „antykościola” przed którym przestrzegał już w 1976 roku kard. Wojtyła? Czy ktokolwiek przejął się słowami zbolałego bł. Pawła VI o swądzie szatana, który wdarł się do Kościoła Bożego? Nie, za to znalazło się i znajduje zbyt wielu takich przez których Kościół przestaje być widziany jako „znak sprzeciwu”, jako „sól ziemi” i „światło świata”. Ochoczo i gremialnie wyrażano sprzeciw wobec bł. Pawła VI za „Humanae vitae”. Ileż dziś oportunizmu, nowomowy, języka tego świata i prób nazwania grzechu inaczej, jego rozmycia poprzez nieustanne uzasadnianie i psychologizowanie? Dyktatura relatywizmu przed która tak mocno ostrzegał nas Benedykt XVI zdaje się, niestety, tryumfować. Czy tak chcemy zbawić świat? Czy nie zaczęliśmy bardziej niż Boga lękać się świata? Czy nie zapyta surowy Sędzia pasterzy gdzie się podziało ich stado i dlaczego uznali, że nie warto go zbierać, powiększać i bronić? Rzeczywiście wygodniej „dialogować” niżeli głosić, przytakiwać niż stawiać wymagania, uśmiechać się do wszystkich niż zmarszczyć gdy trzeba brwi? Wygodniej udać się w świat iluzji i szermując wizją „Kościoła otwartego”, ustawiać siebie w opozycji do Kościoła rzekomo „zamkniętego”, zasklepionego w sobie, fanatycznego i bojaźliwego, jakim miał rzekomo być Kościół poprzedniej epoki. Jeśli Kościół poprzedniej epoki był jedynie przelęknionym okrętem płynącym po wzburzonych falach, to czym jest obecnie Kościół: tonącą łodzią nabierającą wody jak widzi go papież Benedykt czy przebojową fregatą śmigającą po spokojnych wodach jak chcą rzecznicy Kościoła „otwartego”? Łatwiej i wygodniej kleić zideologizowane wizje zamiast stanąć w prawdzie. A może to Kościół naszych czasów stał się bojaźliwy i układny; nie odnosicie takiego wrażenia? Czy przez „otwarte” wrota Kościoła wyszliśmy ku światu i zmieniamy go na modlę Chrystusową, czy raczej świat zalał nas swoimi brudami tu i tam ochoczo przyjmowanymi?
Nie reformujmy Kościoła na sposób Lutra i nie gloryfikujmy go, bo na to nie zasługuje! Mamy niedościgle wzory reformatorów — to biedaczyna z Asyżu, to chociażby Dominik Guzman i Ignacy z Loyoli. Oni czekają dziś na swoich wiernych naśladowców, prostych i jednoznacznych a przez to i przekonujących w swoim świadectwie. Nie możemy stać się nimi, ale możemy próbować być jak oni. Każdy z nich to na swój sposób rycerz — obrońca honoru Boga. W sprawie Bożej rycerz nie uznaje kompromisów, bo nie ma tam dla nich miejsca. Tak — i powiem to jeszcze raz — trzeba przywrócić w Kościele etos rycerza Chrystusowego. Tak, Chrystus Pan nie był pacyfistą! On przyniósł światu miecz! Poróżnił syna z ojcem i synową z teściową, wniósł ferment na tle stosunku do siebie. Żąda całkowitego oddania i bezkompromisowości, aż po nienawiść ze strony świata. Z jakiego więc powodu chwalby ze strony świata przestają niepokoić? Nie są przecież znakiem, że pogodził się on z Chrystusem. Co więc mogą oznaczać?